wtorek, 4 marca 2014

Rozdział 9: Diabeł tkwi w szczegółach

Zakładka "Bohaterowie" została zaktualizowana w oparciu o najnowszy rozdział.
Z boku dodałem próbną ankietę. Zapraszam do głosowania!

Siostra mruknęła coś wystarczająco cicho, by Kendra nic nie usłyszała, więc, jak gdyby nigdy nic, beztrosko studiowała dalej plan Derry, nucąc pod nosem ulubioną piosenkę ojca. Dopiero kiedy oberwała latającym notesem, zwróciła uwagę na Marię.
- Auć, to bolało! Co ci strzeliło do głowy?
- Pytałam o coś - odparła.
- Sorry, nie słyszałam. - Kendra podniosła się do pozycji siedzącej i rzuciła mapkę na biurko. Zajmie się nią później, jak widać teraz miała posłuchać czegoś interesującego. - No, dawaj.
- Słyszałaś o Marku?
Zamyśliła się przez chwilę.
- Synu Ricka Forda? Tego aptekarza? Czy to nie jego matka ostatnio…?
- Dokładnie. - Maria kiwnęła głową.
- Co z nim?
Przejechała palcem po gardle.
- Cholera - zaklęła Kendra, marszcząc brwi. - Mąż pewnie ciężko to przyjął.
- On też nie żyje, więc teraz raczej wszystko mu jedno. - Wzruszyła ramionami.
- To co się tam stało? - zapytała starsza siostra.
- Matka Marka została zarażona. To chyba wiesz? - Kendra pokiwała głową. - Ludzie lubili panią Ford i całkiem głośno o tym było jakiś czas temu. W każdym razie siedziała w osobnej celi na komendzie, a widywać ją mogli tylko mąż i syn, podczas gdy pod drzwiami stał strażnik. Podobno chcieli zastrzelić kobietę od razu, ale rodzina się temu sprzeciwiła i poszli na taki kompromis. Koniec końców jednak się przemieniła i doszło do nieuniknionego. Po tym wydarzeniu przez kilka dni nigdzie nie widywano ani Marka, ani Ricka. Początkowo tłumaczono, że to normalne, że tragedia i tak dalej. Wiesz, co się okazało?
- Podwójne samobójstwo? - strzeliła.
Maria machnęła ręką.
- Nie, Fordowie to nie Keenowie. Po prostu żona ugryzła męża w rękę po przemianie.
- A policjanci nic nie zauważyli? - prychnęła Kendra. - I czuj się, człowieku, bezpiecznie w takim miejscu.
- Kiedy w końcu George Ambush, ten były rugbista, zainteresował sie, czy oni w ogóle żyją i wszedł do środka, znalazł ojca wyżerającego resztki ciała Marka. Podobno gość wybiegł na ulicę i zwymiotował pod siebie, a siostra musiała mu przepisać leki na uspokojenie. Czaisz? Ambushowi, temu olbrzymowi, mistrzowi siłowania się na rękę.
Obie ryknęły śmiechem, co ciekawie kontrastowało z tematem rozmowy. Gdy inni rozpaczali nad swoim losem, dwie siostry bawiły się tak dobrze jak zawsze. Mimo wszystko po chwili emocje opadły i kobiety wróciły z powrotem do krwawej, smutnej rzeczywistości, która przytłaczała je coraz bardziej i bardziej. Ich sytuacja nie prezentowała się tak źle od dawna. Z powodu epidemii przestały nawet chodzić z ojcem do lasu, co wcześniej było nie do pomyślenia. Ludzie spoglądali na nie na ulicy ze strachem, jakby wirus zaatakował właśnie z winy myśliwych. Posyłano im dziesiątki nieprzyjaznych spojrzeń mówiących “Patrzcie, co narobiłyście, wy potwory!”. A że teraz spędzały w Derry cały czas wolny, powoli stawało się to przytłaczające.
- Jak myślisz? - zaczęła Maria. - Wymyślą jakieś antidotum albo coś w tym stylu?
Kendra pokręciła głową.
- Bez szans. Pamiętasz, co wydarzyło się w przychodni, nie? Wystarczyła jedna przemiana, a po godzinie martwi byli już wszyscy oprócz pielęgniarki na zwolnieniu i ochroniarza, który zamknął się w pokoju i nie wyszedł z niego, dopóki policja nie posprzątała bałaganu. Pewnie to samo stało się też w placówkach naukowych.
- A gwardia narodowa? Armia? Najemnicy?
- Ludzie mają swoje rodziny. Pewnie wrócili do domów i wojsko upadło w ciągu kilku dni. Kogo obchodzi kraj, kiedy jego dzieci są w niebezpieczeństwie?
Maria uśmiechnęła się smutno i westchnęła.
- Czyli już na zawsze jesteśmy skazani na życie z tymi mutantami? Jezu, ugryzienie jeszcze zniosę, ale ten smród kiedyś mnie zabije. Capi od nich na kilometr.
Kendrę zaciekawiła ta uwaga i zwróciła żądny wiedzy wzrok w stronę swojej siostry. Skupienie dało się zauważyć nawet w jej zachowaniu. Obróciła krzesło i zacisnęła dłonie na oparciach, wychylając się lekko do przodu.
- Widziałaś je? - zapytała.
- Kilka. - Kiwnęła głową. - Większość nieznajomych, ale jeden na sto procent był kiedyś Rollym.
- Kiedy? Gdzie? - dopytywała z przejęciem.
- Jakbyś wychodziła z domu częściej niż na zakupy, to też byś je zobaczyła - zadrwiła Maria. - Zdarza mi się przechadzać po ulicach i kilkukrotnie widziałam zarażonych poruszających się poza granicami miasteczka. Nie wydają się zbyt silni. Są gorszymi wersjami nas, ociężałymi, bezmózgimi. Raz trafiłam prosto na Rolly’ego. To było w dzień masakry w przychodni. Pewnie jakimś cudem udało mu się wydostać na zewnątrz… W każdym razie nie mógł mnie dogonić, nawet kiedy zwyczajnie szłam. Miał krew na ubraniach, twarzy, wszędzie. Był cholernie blady i zgubił gdzieś okulary. No i strasznie od niego jebało. Tyle pamiętam. Potem wpadła nasza ekipa policyjna i zdjęła go strzałem w łeb.
Kendra opuściła głowę.
- Czy był wśród nich…?
- Oczywiście - odpowiedziała z odrazą siostra. - Pierdolony synuś burmistrza, Jack Redger, oczywiście był wśród nich. Chyba przewodniczył grupie. Wiesz, teraz rośnie nam mały guru miejskiej policji. Wreszcie może dać upust swoich chorym morderczym fantazjom.
- Zwrócili ci uwagę czy coś w tym stylu?
Wzruszyła ramionami.
- Jackie wykrzykiwał jakieś bluzgi, ale pokazałam mu faka, odwróciłam się i odeszłam. Nie moja wina, że nie radzą sobie z problemem.
Kendra zaśmiała się krótko, złowróżbnie.
- Teraz Jackie zgrywa kozaka, a pamiętasz, jak…
Wypowiedź gwałtownie przerwał jej dźwięk tłukącego się szkła. Obie dziewczyny podskoczyły w miejscu, zaskoczone tak głośnym odgłosem. Kendra momentalnie zerwała się z krzesła, wyskoczyła na korytarz i popędziła w stronę ostatnich drzwi, gdzie mieścił się pokój ojca. Otworzyła je z taką siłą, że przez chwilę bała się, że wylecą z zawiasów. Alarm okazał się jednak fałszywy. Z gospodarzem domu wszystko było dobrze.
- Tato… - jęknęła Kendra, podchodząc do niego, by posprzątać potłuczoną butelkę whisky, leżącą na mokrej od cieczy podłodze. Po chwili w drzwiach stanęła Maria. - Mówiłam, żebyś uważał z alkoholem. Wiesz, że teraz nie powinieneś się upijać.
- Przepraszam - odparł jej postawny i wciąż budzący szacunek muskulaturą, choć nadgryziony zębem czasu, ojciec, trzęsąc się lekko, najprawdopodobniej z powodu wlanego w siebie płynu. - Wyślizgnęła mi się z rąk i…
- Nie tłumacz się swojej córce, tato, to żałosne - stwierdziła, zbierając resztki szkła w jedną kupkę. - Mario, mogłabyś?
Ta kiwnęła głową, podeszła do ojca i pomogła mu dojść do biurka. Jednak mężczyzna, zamiast usadowić się wygodnie w fotelu, skierował wzrok prosto w stronę barku. Już wyciągał rękę w tym kierunku, ale kobieta przytrzymała go w miejscu.
- Zostaw - powiedziała, uśmiechając się lekko. - Starczy ci na dzisiaj.
Mimo to Jasper Rain stawiał wściekły opór. W końcu zrezygnowana dziewczyna uległa jego zachciankom i puściła tułów ojca. Staruszek momentalnie dopadł do drzwiczek barku, otworzył je, wyciągnął pierwszą lepszą butelkę z brzegu i przelał część jej zawartości do szklanki, po czym wypił ją za jednym podniesieniem naczynia. Kiedy skończył, westchnął z ulgą i opadł na fotel, nie wypuszczając dwójki przyjaciół każdego pogrążonego w depresji człowieka z rąk. Siostry ustawiły się obok siebie i spojrzały na niego karcąco, ale śmiało zajrzał im w oczy.
- To ostatnia butelka whisky, jaką wypiję w tym życiu - powiedział ochrypłym, ale zadziwiajająco trzeźwym głosem. - Dajcie mi się nią nacieszyć.
Kendra podniosła brew.
- O czym ty mówisz, tato?
Uśmiechnął się smutno.
- Wyjrzyjcie przez okno.
Spojrzały po sobie zdziwione, ale posłusznie podeszły do wskazanego miejsca. Na pierwszy rzut oka okolica niczym nie różniła się od tej widzianej na co dzień. Dopiero po chwili zauważyły, że migająca w oddali chmara jasnych punkcików, rozświetlających ciemność nocy, nie mogła należeć do lampek rozstawionych na sąsiednich podwórkach. Kolejne kilkanaście sekund przyzwyczajania wzroku do słabszego oświetlenia pozwoliło im dojrzeć jeszcze więcej szczegółów. W kierunku domu rodziny Rain zmierzał olbrzymi tłum ludzi. Chociaż z tej odległości nie były w stanie stwierdzić, co mieszkańcy trzymają w rękach, żadna z nich nie miała co do tego wątpliwości.
- Jak w filmach o średniowieczu, co? - zaszydził ojciec, wypijając kolejną szklankę alkoholu. Dziewczyny wciąż nie odchodziły od okna, nie wierząc własnym oczom. - Tylko zamiast pochodni mają lampy naftowe, a widły zastąpili bronią palną. - Zakaszlał ciężko. Kobiety powoli odsunęły się od punktu widokowego. Obie były tak blade, że niemalże zlewały się z kolorem farby na ścianach. - Nie mówcie, że się tego nie spodziewałyście. Musiałyście zauważać spojrzenia, jakie rzucali nam na ulicach.
- Ja… po prostu nie mogę uwierzyć… - mruknęła cicho Maria i oparła się na szafce.
- Boją się nas jak ognia, rozumiecie? - prychnął z odrazą Jasper Rain. - Gdyby nie epidemia, aresztowaliby nas za byle pierdołę. Przeraża ich sąsiedztwo takich ludzi, jakby sami byli kimś lepszym. Dopóki istnieją siły wyższe zdolne zmuszać jednostki do przestrzegania prawa, wszyscy się do niego stosują. Ale teraz zmarli ożywają, a rząd ma zwykłych ludzi w dupie, co oznacza, że każda wioska martwi się o siebie. - Nalał kolejną szklankę whisky i podsunął córkom. - A prości ludzie pragną prostych rozwiązań. Kiedy dostawy jedzenia ustają, trzymanie więźniów w celach staje się nieopłacalne.
Kendra bez wahania sięgnęła po naczynie i podniosła je do ust. Gorzki płyn zapiekł w gardle, ale wypiła do końca i dopiero wtedy odłożyła szklankę na biurko, a ojciec natychmiast napełnił ją po raz kolejny, tym razem dla Marii.
- Czyli zabiją nas, gdy tylko wejdą do środka - dokończył beztrosko.
Młodsza siostra równie śmiało złapała za swoją część i przyłożyła do warg. Potrzebowała dwóch podejść do wypicia whisky, jednak zrobiła to bez krzywienia się. Ojciec miał rację. Dokładnie tego wymagała od nich sytuacja.
- Co robimy? - zapytała słabo Kendra.
- Nie my - poprawił ją. - Wy. Mój dom jest tam, gdzie żyłem z waszą matką i nie zamierzam go już opuszczać.
Spojrzały na niego zszokowane.
- Tato, nie możesz… - zaczęła rozpaczliwie Maria, ale ojciec gwałtownie jej przerwał:
- Nie rozczulać mi się tu, twarde z was kobity! Nie jesteśmy w jakimś tandetnym melodramacie, do cholery, to prawdziwe życie… Jestem stary i zmęczony. Nie chcę spędzać każdego dnia na zamartwianiu się tym, czy przeżyję. Nie w takim stanie. Wy poradzicie sobie o wiele lepiej niż ktokolwiek, kogo znam. Dobrze o tym wiecie… Po prostu nie róbcie głupot i uciekajcie stąd, zanim ta wściekła banda dopadnie do drzwi.
Chociaż nie były w stanie tego przyznać, mężczyzna miał rację. Kendra poczuła, jak po policzkach spływa ciecz, o której dawno już zapomniała. Łzy. Szybko otarła je wierzchem dłoni i zrobiła niepewny krok w stronę biurka. Na szczęście Jasper Rain zrozumiał jej intencje bez słów. Szybko wstał z miejsca i uściskał porządnie obie kobiety z uśmiechem na ustach. Śmierdziało od niego alkoholem, ale to nie miało teraz znaczenia.
- Wiecie, gdzie jest broń - mruknął cicho, jakby ktoś mógł ich usłyszeć. - Zabierzcie najważniejsze rzeczy z leśniczówki i idźcie na działkę. Tam na pewno was nie znajdą.
Po tych słowach opadł z powrotem na fotel i ponownie wziął do ręki butelkę whisky. Siostry niepewnie skierowały się w stronę drzwi. Prawdopodobnie były to ich ostatnie chwile w tym pokoju. I ostatnia szansa na kontakt z ojcem.
- Kochamy cię - szepnęła Maria i razem z Kendrą wyszły z pomieszczenia. Usłyszały za sobą donośny śmiech, a po chwili także wesołą uwagę:
- Gdybyście miały po siedem lat, może bym wam uwierzył!
Starsza siostra zgasiła światło i przechodząc obok okna na korytarzu, wyjrzała na zewnątrz. Tłum nieustannie zbliżał się do celu, w tej chwili dzieliło ich od siebie co najwyżej sto metrów. Niedobrze, miały mało czasu. Przyspieszyły kroku i wstąpiły na chwilę do swojego pokoju. Kendra zabrała lornetkę, mapę i karabin myśliwski, a Maria standardowo nóż. Następnie puściły się biegiem w przeciwległy do gabinetu ojca koniec korytarza, gdzie jedna z nich otworzyła szybko okno. Skok z takiej wysokości dla kogoś niewysportowanego mógłby się skończyć nawet złamaniem kończyny, a w najlepszym wypadku skręceniem kostki. One były jednak przyzwyczajone. Profesjonalnie zgięte przy kontakcie z ziemią nogi nie powstrzymały nieprzyjemnego uczucia opadania całego ciężaru ciała na dolną jego część, ale pozwoliły obejść się bez kontuzji.
W porównaniu z tym przeskoczenie ogrodzenia stanowiło zaledwie dziecinną zabawę. Potem pobiegły w stronę lasu, do miejsca, gdzie drzewa stanowią najlepszą z możliwych osłon. I stamtąd obserwowały, co chwilę wymieniając się latarką. Widziały grupkę młodych policjantów, bez ładu i składu biegających po ogrodzie, najprawdopodobniej w poszukiwaniu dwóch uciekinierek. Słyszały strzały oddane pod wpływem paniki. Aż w końcu oczekiwały nieuniknionego, kiedy bezdenna cisza wnikała w nie, wypełniając umysły dziewczyn pustką. A kiedy w końcu rozległ się pojedynczy strzał, który na ułamek sekundy rozjaśnił fragment pokoju ojca, jaki widziały z tego miejsca, nie zapłakały. Ich twarze były nieprzeniknione, ale z pewnością nie sprawiały wrażenia zagubionych.
- Zauważyłaś kogoś w gabinecie?
Kendra kiwnęła głową.
- Przez chwilę mignął w oknie.
- Kto taki?
Grymas wściekłości wykrzywił usta kobiety, odsłaniając zęby.
- Burmistrz Kurt Redger.

******

Początkowo nie chciano go słuchać. I wcale im się nie dziwił. Ciężko dobrowolnie pozwolić na opracowanie planu komuś, kto głosował przeciwko konfrontacji. Dopiero kiedy odezwały się głosy w jego obronie, głównie Jerry i Marii, które twierdziły, że pomógł grupie wyjść z wystarczająco dużej ilości opresji, by móc mu zaufać, pozostali jakoś zaakceptowali nowego nieformalnego przywódcę ataku. No, prawie wszyscy. Tacy ludzie jak Josh, który wyszedł w połowie obrad, tłumacząc to potrzebą kontaktu ze świeżym powietrzem albo Horny, wpadający co chwilę w słowo tylko po to, żeby z niego zadrwić, zawsze będą stanowili opozycję. Taka była cena życia w demokratycznej grupie.
Nie ukrywał swojej niechęci do przemocy. W trakcie długiej przemowy Shawn wielokrotnie podkreślał, że nie są mordercami i jak ważną rzeczą jest, by się nimi nie stali. Mimo wszystko przedstawił logiczny, zrozumiały i wyglądający na skuteczny plan. Opisał słuchaczom, jak najprawdopodobniej wygląda codzienność tamtych ludzi, tamtego miasteczka, jakie są jego plusy i minusy. I jak sprawić, żeby te ostatnie przytłoczyły ich w niewyobrażalnym stopniu.
Wybrał mniejsze zło. Zamiast postawić na strategię, która doprowadziłaby do śmierci dziesiątek niewinnych mieszkańców, jednym słowem - rzezi, zaprezentował możliwość wybrnięcia z sytuacji tak, że uniemożliwią sprawne funkcjonowanie wioski na bardzo długi czas. Z tego co opowiadaly siostry, całą okolicą zarządzał jeden człowiek - Kurt Redger, demokratycznie wybrany burmistrz. Najprawdopodobniej właśnie on zlecił rozstawienie kolczatki na trasie zjazdowej, za czym przemawiał fakt, że z zimną krwią zabił ich ojca. Po zachowaniu “stróżów prawa” w lesie można przewidywać, iż miasto kontroluje silną ręką, ale wystarczająco skutecznie, by nikt nie śmiał mu się postawić. Jednak nie było w tym nic dziwnego. Dopóki prostemu ludowi dostarcza się odpowiedzi na proste potrzeby, ludzie nie zwracają się przeciwko swojemu władcy. Problem pojawia się w momencie, kiedy tych absolutnych podstaw zaczyna brakować.
Władze Derry kradną zapasy i polują, bo wiedzą, że ich środki prędzej czy później się skończą. Zostali odcięci od dostaw zewnętrznych, więc muszą radzić sobie na własną rękę, żeby mieszkańcy nie głodowali. Człowiek najedzony to człowiek zadowolony, silny. Jeśli zdecydują się walczyć, będą mieli niesamowitą przewagę nad grupą z działki. Tej przewagi należy ich pozbawić. Gdy stracą całą żywność, mieszkańcy zbuntują się przeciwko administracji. Priorytetem wszystkich sił zbrojnych miasteczka stanie się zapewnienie nowego źródła pożywienia i tłumienie zamieszek. O wojnie nawet nie zdecydują się pomyśleć, kiedy wzburzony tłum walił będzie pięściami w drzwi ratusza. Dwie uciekinierki i ich znajomi zmienią się w problem tak odległy, że właściwie nieistotny, nieistniejący. Zaproponowany przez Shawna plan był więc stosunkowo prosty - wysadzić magazyn żywnościowy Derry.
Oczywiście, brał też pod uwagę sytuację, w której zamiast rozpaczać nad swoim losem, uzbrojeni policjanci wyruszą do lasu, aby przeprowadzić natychmiastowy kontratak. Jednak i w tym przypadku ofensywa by się nie powiodła. Po pierwsze - nie znają dokładnych współrzędnych miejsca zamieszkania grupy, po drugie zaś - bez opracowanej taktyki nic nie zdziałają. Bezmyślna szarża raczej nie wchodzi w grę, kiedy przeciwnicy posiadają tak dobrze ufortyfikowany punkt obronny, a każda minuta zwłoki bez dostępu do pożywienia może być tragiczna w skutkach.
Taka strategia walki została zaakceptowana przez grupę, choć na twarzach kilku osób widział rozczarowanie tym, że niewiele osób ucierpi z ich ręki. Przynajmniej bezpośrednio. Po zatwierdzeniu planu nastąpił podział ról. Nieformalny przywódca ataku miał zająć się dopracowaniem detali w oparciu o posiadaną przez Kendrę mapę Derry. Do sióstr należało przeprowadzenie zwiadów w okolicach miasteczka. Na skradaniu się znały się najlepiej, a grupa potrzebowała informacji o przyzwyczajeniach, godzinach patroli i innych ważnych czynnościach, które mogłyby utrudnić pomyślne wykonanie sabotażu. Horny stał się zaopatrzeniowcem. Miał podliczyć ilość posiadanej broni i amunicji. Jerry za to wzięła wszystkie warty Kendry i Shawna, by dać im więcej wolnego czasu. Willowi oszczędzili roboty ze względu na chorą nogę, a pozostali nie brali udziału w ataku, więc ich obowiązki się nie zmieniły. Co prawda Jesse zdecydowanie protestował, ale żadne z nich nie pozwoliło brać udziału w tak poważnej operacji - bądź co bądź - dzieciakowi.
Jak widać na papierze wszystko prezentowało się świetnie.
Jednak wszyscy dobrze wiedzą, że diabeł tkwi w szczegółach.

******

Dom rodziny Rain spłonął. Z pięknego, wielopokoleniowego budynku zostały tylko czarne od dymu i sadzy ruiny. Drewniany składzik, niegdyś stojący w ogrodzie i służący za miejsce do trzymania narzędzi oraz maszyn ogrodniczych, przestał istnieć, tak jak altana z tyłu posesji. Zielony, zadbany trawnik zastąpiły ciemne plamy po wypalonej roślinności. Także niewielki sad, gdzie w młodości siostry spędzały długie popołudnia na zrywaniu owoców, stał się teraz cmentarzem Matki Natury. Smutnym obrazem, wspomnieniem dawnego przepychu.
Taki widok zastany po tym, jak kobiety dotarły na pagórek, z którego obserwowały śmierć ojca, wzmógł w nich nienawiść. Patrzyły długo, wyobrażając sobie, co zrobiłyby ludziom odpowiedzialnym za wszystkie krzywdy, jakich doznały. Potrzebowały dłuższej chwili, by ochłonąć i wrócić do rzeczywistości. Miały zadanie do wykonania. Jeśli plan się powiedzie, wkrótce oprawcy zapłacą za swoje zbrodnie.
Skierowały się na ukochane przez mieszkańców Derry wzgórze. W czasie zimy każdy dzieciak z okolicy przybiegał tutaj uzbrojony w sanki i zjeżdżał po śnieżnej pokrywie na dół, wypełniając leśną ciszę okrzykami radości. Najmężniejsi nastolatkowie startowali z samego szczytu, ci mniej mężni - z połowy wysokości. Tak było zimą. W pozostałych miesiącach raczej nie zapuszczano się w te okolice. Nie miano ku temu powodów. Wtedy ulubionym miejscem spotkań młodzieży stawało się jezioro położone na drugim końcu miasteczka. Nikt z pewnością nie podejrzewał, że amatorski stok narciarski stał się dla dwóch znajomych kobiet punktem obserwacyjnym.
- Nie wierzę - mruknęła z obrzydzeniem Kendra.
- Co? - zapytała Maria, podnosząc się z ziemi.
- Te dupki zostały policjantami. - Podała jej lornetkę. - Sama zobacz.
Wzięła przedmiot od siostry i przyłożyła do oczu. Po chwili na twarzy kobiety pojawił się grymas.
- Widzę ich. Sam Molyneux i reszta tych neandertalczyków. Stoją przy sklepie Kingsleya i zajadają się lodami. Jak nisko upadł ten pierdolony Redger? Rozumiem, że gość dał posadkę swojemu synowi, ale po co brał też jego przydupasów? Przecież większość z nich lała w pampersy jeszcze w szkole średniej.
Kendra kiwnęła głową.
- Molyneux to przygłup. Jackie ma jeszcze trochę oleju w głowie, ale ten gość to totalny tłuk. Zawsze biegał za Redgerem, śmiał się ze wszystkich jego żartów i wyglądał, jakby miał zamiar zrobić mu gałę, gdyby tylko o to poprosił.
- Śmieją się - prychnęła Maria. - Zobaczymy, jakie będą mieli miny, kiedy znajdą ciała. - Przez chwilę patrzyła jeszcze na grupkę roześmianych mężczyzn, ale w końcu opuściła lornetkę i oddała ją Kendrze. - Nie byli tacy twardzi, gdy skopałam im dupy za zaczepianie jakiegoś chłopaka.
Starsza siostra podniosła jedną brew do góry.
- Kiedy to było?
- Jeszcze za czasów szkoły, mama wciąż żyła. - Drgnęła jej warga. - Tata poszedł na polowanie z Kurtem Redgerem, a ty siedziałaś w domu, zła, że cię nie zabrał.
- Gdyby tylko ojciec wiedział, że kiedyś jego przyjaciel - splunęła i ponownie przyłożyła lornetkę do oczu - zrobi takie gówno.
Następne kilkadziesiąt minut upłynęło we względnym spokoju. Ekipa Sama skądś wytrzasnęła kratę piwa i regularnie opróżniała kolejne butelki, nie zwracając uwagi na obowiązki. Tym, co rzucało się w oczy, było wrażenie obserwacji opuszczonego miasta. Dzieci nie biegały po placykach, kopiąc piłkę, dorośli nie spieszyli się do pracy, a zakochane pary nie przechadzały się wzdłuż uliczek. Ludzie inni niż miejska służba pojawiali się na zewnątrz rzadko i bardzo szybko stamtąd znikali. Atmosfera strachu niepodzielnie zdominowała okolicę. Przerażeni chodzącymi po ziemi zmarłymi mieszkańcy woleli chować się po domach i liczyć na cud. Maria miała rację. Zdolnych do walki było tu zaledwie kilkanaście osób.
W końcu zaczęło się coś dziać. Szybkim krokiem z lasu wyszła czwórka ludzi, z których jednego Kendra zidentyfikowała jako Jacka. Grupa bez słowa minęła Sama i resztę, kierując się w stronę ratusza. Kobieta zaczynała się obawiać, że znikną we wnętrzu budynku, uniemożliwiając im rozeznanie się w sytuacji, ale na szczęście drzwi w porę rozwarły się, a na zewnątrz wystąpił sam Kurt Redger, przyjaciel, zabójca, jak i burmistrz w jednym.
- Wrócili - powiedziała Kendra.
Maria momentalnie zerwała się z miejsca i podążyła za wzrokiem, a właściwie kierunkiem trzymania lornetki, siostry. Niestety, co oczywiste, nie była w stanie nic dojrzeć bez szkieł powiększających.
- Co się dzieje? - zapytała.
- Redger wyszedł z ratusza i ustawił się naprzeciwko synka - zaczęła opisywać. - Rozmawiają niezbyt spokojnie. Ojciec krzyczy i kręci się w kółko ze zdenerwowania, podczas gdy Jackie patrzy tylko na niego gniewnie. Jego kumple są przerażeni. Sam i banda zabrali się spod sklepu już dawno temu i pouciekali gdzieś z podkulonymi ogonami… Jackie podchodzi do Redgera. Rozmawiają ze sobą na osobności… Chyba coś uzgodnili, bo burmistrz wrócił do ratusza, a Jack machnął na resztę, żeby poszli za nim. Kierują się w stronę komendy. - Tutaj gwizdnęła. - Mają jeszcze bardziej przerażone miny niż wcześniej.
Odjęła lornetkę od oczu i uśmiechnęła się pogardliwie. Spojrzała na siostrę. Ona także się szczerzyła.
- Wojnę czas zacząć - powiedziała Maria.

******

Jane oglądała zachód Słońca, leżąc na trawie za stodołą. W ciszy podziwiała wielką ognistą kulę, chowającą się za wysokimi drzewami otaczającego ich lasu na ciemnopomarańczowym tle gasnącego nieba. To ciało niebieskie umiera i zmartwychwstaje na nowo w regularnym cyklu. Choćby wokół działy się niewyobrażalnie katastrofalne rzeczy, Ziemia i tak obróci się, by mogło zajść, a następnego dnia wyłonić się z ukrycia ponownie. Nie jest od niczego uzależnione. Robi tylko i aż to, co do niego należy. Zawsze i wszędzie.
Wczoraj znowu przeżyła małe załamanie nerwowe. Całkowicie spanikowała po powrocie Shawna i Willa z polowania, później rozkleiła się na naradzie i w końcu płakała w poduszkę, rozmyślając nad najbardziej pesymistycznymi, ale wciąż realnymi scenariuszami. Co ciekawe, sen miała wyjątkowo spokojny. Nie dręczyły jej żadne koszmary, upiorne wizje ani smutne wspomnienia. Organizm po prostu odpoczywał, dając też czas na ochłonięcie po ciężkim dniu swojej pani. Zasnęła zwinięta w kłębek i otoczona mokrą od łez kołdrą, obudziła się zaś, leżąc na boku, z idealną fryzurą i głową czystą od obaw. Los ponownie dał dziewczynie szansę na uporanie się z problemami. Tylko od niej zależało, czy wykorzysta okazję.
Jednak czy była na to gotowa? Za każdym razem kiedy przypominała sobie o traumatycznych wydarzeniach sprzed dwóch miesięcy, dostawała nagłych ataków histerii, a straszliwe obrazy prześladowały ją przez kilka następnych godzin. Nie, na konfontację z przeszłością z pewnością nie była jeszcze gotowa. Co nie znaczyło, że nie powinna przedsięwziąć żadnych kroków, by zacząć się zmieniać. Nie może reszty życia spędzić na niemej walce z własnymi lękami. Prędzej czy później ją to zniszczy. Jeśli chce na powrót stać się odważną, śmiałą optymistką, musi szybko stanąć twarzą w twarz ze swoimi demonami.
Powoli podniosła się na nogi i otrzepała z trawy zmieszanej z resztkami ziemi przyklejonymi do ubrania. Ostatni raz spojrzała na zachodzące Słońce, po czym odwróciła się i ruszyła w stronę domu. Gdy minęła stodołę, zauważyła Sarę bawiącą się na polanie przed działką. Jesse stał kilka metrów dalej i w ciszy obserwował dziewczynkę. Miał na sobie pas z bronią. Jak zawsze, kiedy wychodził na zewnątrz.
Bez słowa przekroczyła granice i podeszła do chłopaka.
- Kendra i Maria jeszcze nie wróciły?
Pokręcił głową i poprawił spodnie. Podążyła za jego wzrokiem w stronę Sary. Ta uderzała o siebie klockami, nieco wypaczając ich pierwotne zastosowanie. Wydawała się niewiele mniej znudzona od Jessego.
- Dale nie na warcie? - zagadała ponownie.
- Jest w magazynie, sprawdza stan broni - odpowiedział beznamiętnie. - Jerry wzięła jego kolejkę.
Znowu zapadła niezręczna cisza. Od dłuższego czasu zbierała się, żeby go o to zapytać i liczyła, że ta krótka wymiana zdań jakoś nakieruje rozmowę na właściwe tory. Nic takiego się jednak nie stało. W końcu, znużona oczekiwaniem niemożliwego, wypaliła prosto z mostu:
- Jak ty to robisz?
Spojrzał na nią ze zdziwieniem. Wreszcie dziewczynie udało się przywołać jakąś emocję na tę nastoletnią twarz.
- Co masz na myśli?
- Jakim cudem tak dobrze radzisz sobie z całą tą sytuacją? - Przygryzła wargę ze zdenerwowania. Czuła, że się czerwieni.
Wydawał się jeszcze bardziej zaskoczony niż wcześniej. Po chwili zastanowienia wzruszył tylko ramionami i powiedział:
- Po prostu idę naprzód. Zombiaki nie poczekają, aż pozbieram się w sobie.
- Co masz na myśli? - tym razem to ona zadała takie pytanie.
- Rodzice zginęli z mojej winy - stwierdził. - Gdybym już wtedy umiał posługiwać się bronią, prawdopodobnie wszystko wyglądałoby inaczej. Mógłbym walczyć ramię w ramię z tatą, mama nie musiałaby ratować mnie i siostry z opresji.
- Nie wiesz, co mogłoby się stać - delikatnie zanegowała jego słowa. - Być może sytuacja potoczyłaby się jeszcze w inny sposób. Może…
- Nie mam wpływu na to, co podsunie mi los - przerwał dziewczynie. - Mam za to wpływ na siebie, a im silniejszy będę, tym lepiej poradzę sobie z problemami. W pierwszej kolejności powinniśmy patrzeć na nasze możliwości, dopiero później oczekiwać czegoś od innych.
Zamyśliła się nad jego słowami, a Jesse wbił w nią swoje wielkie niebieskie oczy.
- Gdyby kilka miesięcy temu zombie wpadło na tę polanę i dobiegło do Sary, mógłbym tylko patrzeć, jak pożera moją siostrę. Gdyby tak się stało teraz, podziurawiłbym każdy centymetr ciała truposza. Od nas zależy, jaki chcemy mieć wpływ na bieg wydarzeń. Ja chcę mieć największy, jaki potrafię.
Słowa chłopaka nieco ją przerażały, co nie znaczyło, że nie miał racji. Po prostu opowiadał o tym z taką pasją, zaangażowaniem, że… można było się go bać. Mimo wszystko przedstawił logiczne argumenty, swój tok myślenia, który zamiast posłać Jessego na samo dno, jak to było w jej przypadku, pomógł mu stać się pewnym siebie, zdeterminowanym młodym mężczyzną przygotowanym na wszystkie niebezpieczeństwa. Zresztą… co miała do stracenia?
- Jess, kiedy wróci Maria? - zapytała nagle Sara, rzucając klocki na ziemię i spoglądając na brata.
- Nie wiem, pewnie niedługo.
- A będzie dzisiaj ćwiczyć? - Wskazała na małe, ogrodzone pole, arenę kobiety stworzoną specjalnie do trenowania walki bronią białą.
Jesse pokręcił głową.
- Wątpię - stwierdził. - Pewnie będą zmęczone po podróży.
- Szkoda - zasmuciła się dziewczynka. - Lubię patrzeć, jak je zabija.
Chłopak uśmiechnął się beznamiętnie i zerknął na zszokowaną Jane.
- Każdy radzi sobie z problemami na swój sposób.

******

- Mamy kilkanaście karabinów maszynowych, trzy snajperskie i kilkadziesiąt pistoletów, w tym cztery maszynowe - oznajmił Horny w odpowiedzi na zadane mu przez Shawna pytanie. - Mógłbym policzyć dokładnie, ale nie widzę powodów, żeby to zrobić. I tak wystarczy dla wszystkich. Amunicji też posiadamy aż nadto. Gdybyśmy chcieli, moglibyśmy pewnie uzbroić całe tamto miasteczko, a że na dodatek ty w ogóle nie chcesz jej używać…
Mężczyzna kiwnął głową na znak, że rozumie, po czym rozłożył na stoliku do kawy mapę Derry i zwrócił się w stronę sióstr.
- Jakieś większe zmiany w umiejscowieniu budynków?
Kendra zaprzeczyła.
- Miejsce wydaje się jeszcze bardziej opuszczone, więc możemy założyć, że duża część mieszkańców zginęła. Całość otoczyli prymitywnym drewnianym ogrodzeniem, które załamałoby się w przypadku ataku hordy. W kilku miejscach jest niedokończone, więc zagrodzili je samochodami. Wieżę ratusza - wskazała odpowiedni budynek na mapie - wykorzystują jako obserwatorium. Właśnie tam postawili swojego snajpera z karabinem maszynowym - prychnęła drwiąco. - Z tym że bardzo często mają w dupie swoje obowiązki i zamiast tego idą na przykład na browara.
- Jutro sprawdzicie, jak to wygląda nocą - polecił Shawn, a kobiety kiwnęły głowami. - Znaleźli już ciała?
- Tak - odpowiedziała Maria. - Burmistrz wydawał się cholernie zdenerwowany, ale nie bardzo wpłynęło to na funkcjonowanie miasta.
Mężczyzna chyba chciał jeszcze o coś zapytać, ale przerwało mu chrząknięcie. Wszyscy zebrani w salonie na naradzie skierowali głowy w stronę Josha siedzącego na fotelu i czytającego książkę. Ten, jak gdyby nigdy nic, przewrócił stronę, nawet nie racząc ich spojrzeniem i powiedział:
- Co się tak cicho nagle zrobiło? Jeśli wam przeszkadzam, to przypominam, że są też inne pokoje.
Shawn westchnął i zamknął oczy, żeby się uspokoić, co dało Horny’emu chwilę na przemyślenia. Opracowany przez niego plan okazał się bardzo dobry, to musiał przyznać, co nie znaczyło, że doskonały. Miał rację co do tego, że lud zwróci się przeciwko swoim panom. Ziemianie potrafią jednoczyć się w obliczu wspólnego, nadciągającego zagrożenia, ale wtedy, kiedy to uderza w nich znienacka, obwiniają się o błędy i skaczą sobie do gardeł.
Ale co w związku z tym, skoro ta strategia była tak cholernie krótkoterminowa?
Mężczyzna, jak każdy idealista, zakładał wojnę domową, którą wygra stronnictwo uciskanych mieszkańców. Optymizm to ważna cecha, przydatna w ciężkich czasach, ale i przy okazji myląca, dająca złudne poczucie bezpieczeństwa. Wojny nie zwyciężą powstańcy, tylko ci sami ludzie, co już stoją na szczycie tamtejszej hierarchii. Dobro ma przewagę nad złem wyłącznie w filmach. Tak naprawdę silna ręka bez trudu miażdży słabą, wyciąganą niemrawo, pod wpływem napiętej atmosfery, w geście buntu. Koalicja stłumi zamieszki, a wtedy przypomni sobie o tym, kto je wywołał i ruszy na niego wściekła, żądna krwi. Nieważne, czy stanie się to za kilka tygodni, miesięcy, czy lat.
Shawn w końcu się uspokoił i wrócił z powrotem do studiowania mapy. Po chwili jeżdżenia palcem po kreskach i kształtach narysowanych na białym papierze ponownie zapytał siostry:
- Dowiedziałyście się, w jaki sposób wydzielają jedzenie?
Kendra kiwnęła głową i wskazała jeden z kwadratów symbolizujących budynki.
- Trzymają je tutaj. To magazyn starego supermarketu, który zamknięto na długo przed wybuchem epidemii. W każdym razie dostęp mają do niego tylko policja i władze miasta. Rozdają mieszkańcom racje około dziesiątej nad ranem.
- Mądrze - wyraził aprobatę Shawn. - No dobra, będziemy potrzebowali jeszcze tego raportu z nocnych zwyczajów miasteczka. Właśnie o tej porze dnia zaatakujemy… Ale póki co do operacji zostało kilka dni, podczas których Kendra i Maria upewnią się co do regularności patroli. Nie możemy pozwolić sobie na pomyłkę. - Westchnął ciężko i spojrzał na Willa. - Jak twoja noga?
Zapytany drygnął lekko. Chyba nie spodziewał się takiej troski ze strony mężczyzny, ale odchrząknął i odpowiedział:
- Ciągle boli, ale jest już lepiej.
- To dobrze - pokiwał głową przywódca ataku. - Podczas akcji musimy być w dobrej formie. Jeśli coś pójdzie nie tak, będziemy zmuszeni działać na własną rękę.
Horny uśmiechnął się pod nosem. Shawn łudził się, że wszystko przebiegnie, tak jak powinno. Nie wziął jednak pod uwagę tego, że przygotował plan operacji bardzo delikatnej, niczym dla wojskowych komandosów. A oni nie byli komandosami, tylko zwykłymi ludźmi, którym ktoś dał do rąk broń i kazał wykonać sabotaż. Z pewnością coś pójdzie nie tak, a wtedy cała ta idealna organizacja legnie w gruzach jak domek z kart. Na szczęście mają w grupie kogoś odpowiedniego, by w takim momencie wziął sprawy w swoje ręce. Jego.
Już Horny będzie doskonale wiedział, co należy zrobić.

5 komentarzy:

  1. Warto było czekać jestem ciekawa co dalej,

    OdpowiedzUsuń
  2. Intrygujące.. :D

    http://dawidkwiatkowski-opowiadanie.blogspot.com/2014/03/8-rozdzia-jezeli-nie-wiara-coz-nam.html

    OdpowiedzUsuń
  3. Kiedy nowy rozdzial bedzie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O ile nie załatwią mnie opóźnienia, to rozdział 10 pojawi się w niedzielę.

      Usuń