Wrota celi rozwarły się i do środka wpadły dwie kobiety, uderzając w zimny beton, stanowiący tutejsze podłoże. Kendra jęknęła cicho i dźwignęła się na nogi akurat w momencie, gdy strażnik zatrzasnął kraty i zniknął z zasięgu wzroku. Ręce miała zapięte na plecach za pomocą kajdanek, więc mogła używać tak naprawdę tylko nóg. Oparła plecy o ścianę i delikatnie osunęła się po niej, wzdychając ciężko. Znajdowała się blisko wyjątkowo brudnego sedesu, co nie przeszkodziło jej jednak w splunięciu do wody – musiała pozbyć się nieprzyjemnego, metalicznego posmaku krwi z ust. Jeden z ptaszków Sama rozwalił kobiecie wargę, kiedy próbowała stawiać opór.
- Jak tam? – zapytała, kierując wzrok na swoją siostrę. Maria mądrze zdecydowała nie opierać się władzy, żeby nie zarobić niepotrzebnych razów. Kendra nie miała w sobie tyle pokory.
- Bywało lepiej – mruknęła. – A u ciebie?
- Jestem w siódmym niebie – stęknęła, poprawiając niewygodną pozycję. – Bolą mnie ręce, nogi, głowa i wygląda na to, że do zestawu wkrótce dołączy dupa. Mogli się chociaż szarpnąć na głupie, metalowe łóżko.
- Jak myślisz, co z nami zrobią?
Wzruszyła ramionami.
- Skoro nie ma tu tego cholernego łóżka, to jeszcze przed zmrokiem do czegoś nas wykorzystają – westchnęła Kendra. – Sama nie wiem. Chyba nie są aż tacy głupi, żeby myśleć, że wciąż żyjemy same, a w takim przypadku na pewno nie zdecydują się nas zabić. Pewnie będą próbowali zdobyć lokalizację miejsca, w którym mieszkamy. To oznacza przesłuchanie.
Maria zaczęła rozglądać się uważnie po celi. Kendra także do niej dołączyła, ale już na pierwszy rzut oka widać było, że nie znajdą tu nic, co mogłoby im pomóc. Oprócz kibla, wewnątrz znajdowało się wyłącznie zakratowane okienko.
- Masz jakiś plan? – zapytała po chwili młodsza siostra.
Pokręciła głową.
- Totalna pustka. – Ponownie splunęła krwią do muszli klozetowej. – Kurwa, a byłyśmy tak blisko! Wystarczyło zejść dzisiaj godzinę wcześniej, a jutro zrównałybyśmy to miejsce z ziemią! Co za gówno!
Żeby wyładować emocje, kopnęła w ścianę naprzeciwko, ale nie przyniosło jej to nic, nie licząc bólu kostki. A już na pewno nie ukojenia. Na szczęście – chociaż nie była do końca pewna czy to najlepsze słowo w tym przypadku - kilka minut później uwaga kobiety została skierowana w zupełnie inną stronę. Usłyszały bowiem kroki, które z każdym kolejnym stąpnięciem stawały się coraz głośniejsze. Po pewnym czasie do odgłosów chodu dołączyły także przytłumione dialogi. Żadna z nich nie miała wątpliwości co do tego, że właśnie ta część budynku stanowiła cel spaceru nadchodzących osób.
Podświadomie wiedziały też, kogo zobaczą, kiedy tylko grupa ludzi znajdzie się w zasięgu wzroku sióstr. W końcu kogo Sam tak bardzo ubóstwiał w czasach, gdy chcąc, czy nie chcąc, utrzymywały jednak kontakt z mieszkańcami Derry? Kto od urodzenia miał zapewnioną świetlaną przyszłość? Kto mógł pochwalić się wysokim stanowiskiem swojego ojca?
Mężczyzna w końcu doszedł do krat celi. Za nim, niczym psy przyboczne, stanęła dwójka innych policjantów – oczywiście Molyneux i znany im tylko z widzenia nastolatek. Funkcjonariusz uklęknął, przysunął twarz do metalowych prętów i uśmiechnął się szyderczo.
- No proszę, proszę, kogo my tu mamy… – mruknął Jack Redger. – Dwie nieosiągalne uciekinierki, które w jednym momencie dosłownie rozpłynęły się w powietrzu, nagle wpadają w nasze ramiona, jak ryby do sieci.
Nic nie odpowiedziały. Wpatrywały się tylko gniewnie w znienawidzonego przez nie znajomego ze szkoły. Rzadko, o ile nie nigdy, doświadczały sytuacji, gdzie osoba, jaką wcześniej niepodważalnie dominowały, spoglądała im w oczy z góry. Uczucie bezradności wobec Jackiego sprawiało, że miały ochotę wykrzykiwać przekleństw, jedno za drugim. Powstrzymywał ich od tego wyłącznie fakt, że bezmyślne darcie się nic nie zmieni. Znajdowały się w tragicznym położeniu.
- Co jest? Odebrało wam mowę? Bardzo dziwne… Jak dobrze pamiętam, to wy miałyście zawsze najwięcej do powiedzenia w naprawdę wielu sprawach. – Jeszcze raz rzucił im wyzwanie wzrokowo, ale ponownie powstrzymały atak. Przeszedł więc do kwestii formalnych: - Powtórzcie, tylko tym razem powoli. Gdzie je znaleźliście i w jakich okolicznościach?
Sam spojrzał na swojego towarzysza, jakby nie wiedział, który z nich ma odpowiadać. W końcu, kiedy przedłużająca się cisza powoli dochodziła do granic cierpliwości Redgera, to właśnie on zdecydował się przemawiać:
- Na wzgórzu!... Tam, gdzie dzieci zjeżdżają na sankach zimą – mówił tonem graniczącym z podnieceniem. Nadgorliwość mężczyzny była po prostu żałosna. – Prawdopodobnie obserwowały nas od jakiegoś czasu. Paul wypatrzył błysk lornetki podczas warty. Dziewczynki chyba zapomniały, że wieczorem Słońce znajduje się prawie naprzeciwko nich – zaśmiał się nerwowo, jakby powiedział coś śmiesznego.
Jack poruszył się lekko. Mina trochę mu zrzedła. Mimo wszystko nie odwrócił się w stronę Sama.
- Obserwowały? – upewnił się. Nie usłyszał odpowiedzi, ale kobiety zobaczyły, że uśmiech spełzł również z twarzy Molyneuxa. Prawdopodobnie zorientował się, że palnął coś głupiego. – Twierdzisz, że obserwowały nas od dłuższego czasu, a wy zauważyliście to dopiero teraz?
- Nie, nie, nie to miałem na myśli… - zająknął się Sam. – To tylko podejrzenia… Tak myślę, że mogły to robić dłużej niż tylko kilka godzin, ale to nie musi być prawda… Wiesz, po prostu…
Jack Redger gwałtownie zerwał się z miejsca i dopadł do rozmówcy. Wystraszony policjant odsunął się na bok, tymczasem Molyneux został dociśnięty do ściany ręką kolegi, zaciskającego właśnie dłoń na jego szyi. Zabawnie było patrzeć, jak twarz ofiary stopniowo zmienia swój odcień.
- To wy odpowiadacie za kontrolę granic – powoli i spokojnie tłumaczył Jackie. – Ja odpowiadam za to za kontrolę was. Jeśli widzę, że nawet z tym sobie nie radzicie, co robię? – Przystawił ucho do twarzy Sama. – Nie dosłyszałem. Co robię?!
- Zwalniasz partaczy – wystękał, z trudem łapiąc oddech.
- Nie jesteśmy na ty – powiedział z zaciśniętymi zębami Redger.
Molyneux przełknął głośno ślinę.
- Zwalnia pan partaczy, panie komendancie.
Mężczyzna puścił biednego podwładnego, a ten zaczął raz za razem łapać oddech, by uzupełnić zapasy tlenu w organizmie. Tymczasem Kendra i Maria spojrzały po sobie zdezorientowane. Jeśli dobrze pamiętały, Jackie nigdy nie był nawet zastępcą komendanta, a co dopiero nim samym.
- Co się stało z Henrym? – zapytała głośno starsza siostra.
Redger skierował wzrok w jej kierunku, uśmiechnął się i ponownie uklęknął tuż przed kratami celi. Przez chwilę patrzył tylko, prawdopodobnie po to, żeby dłużej trzymać je w niepewności. W końcu jednak odpowiedział:
- Dziadek zginął niedługo po tym, jak uciekłyście z miasta. Jak widać nie radził sobie z zombiakami tak dobrze, jak my.
- A Smith? To on był jego zastępcą, o ile dobrze pamiętam, nie ty.
Jackie uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- John znalazł się w tej samej grupie, co Henry. Przyjaciele po wieki, a to ci paradoks, nie?
- To i tak nie tłumaczy tego, dlaczego akurat ty zostałeś mianowany komendantem na jego miejsce – wtrąciła się Maria.
- No cóż, niekarany, dobra reputacja, przykładny policjant, wiele zasług w sprawie obrony mieszkańców miasta przed nowym zagrożeniem. Na dodatek syn burmistrza. Kto nadawałby się lepiej niż ja? – Ponownie nastąpiła cisza, którą mężczyzna zdawał się delektować. Z rozkoszą, wydawałoby się, patrzył kobietom w oczy, kontrując wściekłość i nienawiść względnym spokojem. Tylko względnym. Same przed momentem dostały krótki pokaz tego, jak bardzo kruchy był ów spokój. – Małe miasteczko zmagające się z trudami świata apokaliptycznego wymaga silnej ręki. Takiej, która zarówno ochroni ludzi przed złem, jak i utrzyma zaczynające szaleć osoby w ryzach. Coś o tym wiecie, prawda?
Znowu prowokacja okazała się nieudana, choć tym razem był znacznie bliżej powodzenia niż wcześniej. Z trudem utrzymały słowa w ryzach. Mimo to Kendra nie mogła pozwolić Jackiemu na odejście bez żadnej nagrody. Zebrała ślinę w ustach i splunęła prosto na jego twarz. Na szczęście pozostało tam jeszcze trochę krwi z rozwalonej wargi.
Na początku wpatrywał się w kobietę z pustką w oczach. Role się odwróciły. Teraz to ona rzucała mu wyzwanie. Na nieszczęście także udało mu się zachować wstrzemięźliwość. Powoli otarł rękawem munduru gęstą substancję. Odwrócił wzrok od dwóch sióstr i podniósł się do pozycji stojącej. Stanął plecami do Kendry i Marii, zwracając się do przełożonych, głównie do Sama:
- Nie znaleźliśmy arsenału Rainów w leśniczówce, co znaczy, że musi być gdzieś indziej. Skoro są tutaj, to mają jakiś budynek na własność w okolicy, prawdopodobnie w lesie, w końcu to dom tych dzikusek. Nie przyszłyby też we dwójkę, gdyby nie było z nimi ludzi, którzy zajęliby się ochroną miejscówki podczas zwiadów. Za duże ryzyko zostawiać wszystkie rzeczy bez opieki. Trzeba będzie wycisnąć z nich coś więcej na temat położenia tego miejsca i liczebności grupy.
- Dobrze wiemy, co twój ojciec zrobił naszemu, skurwysynu! – nie wytrzymała w końcu Kendra. Zerwała się z miejsca i podbiegła do metalowych prętów. Redger spojrzał na nią. Przez moment wydawało jej się, że już otwiera usta, żeby coś powiedzieć, ale zanim zdążyła się nad tym zastanowić, zamknął je. Jego wzrok był nieprzenikniony. – Teraz my zabijemy jego! Najpierw jego, później, kurwa, ciebie! I nie będzie nikogo, za kim mógłbyś schować swoje obsrane ze strachu dupsko!
Mężczyzna przedłużał ciszę tak długo, jak tylko mógł, grając furiatce na nerwach. Dopiero po dłuższym milczeniu odpowiedział spokojnie:
- Jeśli zamierzacie to zrobić z pozycji, w jakiej się znajdujecie, to życzę powodzenia. Z pewnością wam się przyda.
Rzucił jej ostatnie, pogardliwe spojrzenie i już miał zamiar odejść, kiedy zatrzymał go Sam.
- Może powinienem jakoś je zmiękczyć, zanim samemu weźmiesz… weźmie się pan za przesłuchania, panie komendancie?
Jackie zaśmiał się złowróżbnie.
- Przyznaj – kutas cię swędzi, co? – zaszydził. – Chociaż w sumie… to nie taki zły pomysł. Weź tę młodszą, Marię, starszej kijem bym nie tknął. I zostaw trochę dla innych. Chłopcy mogliby mieć ci za złe, gdybyś nie podzielił się takim słodkim kwiatuszkiem. – Wyszczerzył się do kobiet i zniknął z ich pola widzenia.
Molyneux wypuścił powietrze z płuc i powoli podszedł do krat celi. Chwycił metalowe pręty rękoma i posłał swój obrzydliwy uśmiech prosto w stronę Marii. Siostry spojrzały po sobie przerażone. Wrodzoną hardość zastąpił lęk, a serca momentalnie przyspieszyły bicie. Już wcześniej uważały, że znalazły się w beznadziejnym położeniu, ale dopóki człowiek nie dostanie wszystkiego wyłożonego na tacy, oczy przysłaniać mu będzie ta cholerna nadzieja. Teraz jednak czar prysł i brutalna rzeczywistość uderzyła w nie niczym taran. Nie znajdowały się w beznadziejnym położeniu. Znajdowały się w śmiertelnie niebezpiecznym położeniu, trzymane w zamknięciu przez psychopatów, ludzi bez kręgosłupa moralnego. Takie osoby nie cofną się przed niczym, byle tylko osiągnąć swój cel.
- Pamiętasz, jak kilka lat temu skopałaś nam dupy za zaczepianie jakiegoś gówniarza? – zapytał Sam, świdrując kobietę przesiąkniętym szaleństwem wzrokiem. – Bo ja doskonale pamiętam. I dzisiaj wspólnie postaramy się odwzorować tamto wydarzenie, kawałek po kawałku… Potraktujmy to jako spotkanie klasowe po latach. Albo nie. Jak randkę. Tylko ja i ty, wspominający dawne, piękne czasy. Czy to nie brzmi cudnie?
Upiorny śmiech mężczyzny słychać było w całym budynku.
******
Słońce znajdowało się już praktycznie za chmurami. Mimo to dwójka przyjaciół, jak gdyby nigdy nic, spokojnie opróżniała grządki dojrzałych warzyw. Żadnemu z nich nie chciało się nawet pójść do komórki po latarkę – roboty zostało na tyle mało, że spokojnie skończą ją, zanim brak światła zacznie doskwierać. Jednak praca była tak naprawdę tylko przykrywką. Młodzi cieszyli się swoim towarzystwem, opowiadając żarty, zabawne historie z dzieciństwa, czy czyniąc nie zawsze poważne uwagi na temat ich otoczenia. W przerysowany sposób przedstawiali nawet główne zagrożenie nowego świata, czyli zombiaki. W końcu przyszedł czas najwyższy na to, żeby zacząć rozprawiać o tych stworach z nutką ironii, zamiast przerażenia i lęku. Nie mogą przecież do końca życia drżeć ze strachu na myśl o trupach.
Wszystko zdawało się pachnieć tak cudownie, jak jeszcze nigdy dotąd. Jane oddychała głośno, wciągając do płuc nie tylko czyste powietrze, ale i aromat ogródka oraz zapach lasu. O tym ostatnim zdążyła zresztą dawno zapomnieć. Kiedy traktuje się jakieś miejsce jako bezpieczny punkt na Ziemi i zapomina o jego innych zaletach, nie zwraca się uwagi na otaczające piękno. Zapomina się o małych rzeczach, z których zawsze, niezależnie od sytuacji, można czerpać radość. I nikt im tego nie odbierze, włącznie z potworami grasującymi po powierzchni planety.
Jane roześmiała się głośno, kiedy Horny skończył opowiadać anegdotę o znienawidzonym przez niego szefie. Ten mężczyzna na własnej imprezie urodzinowej potknął się o zagiętą część dywanu i runął twarzą prosto w tort urodzinowy, ochlapując wszystkich gości dookoła, wliczając pracowników. Na wesołą reakcję Dale odpowiedział najpiękniejszym ze swoich uśmiechów, odsłaniającym rząd śnieżnobiałych zębów. Z dziewczyną było coraz lepiej. Powoli zaczynała zwracać uwagę na rzeczy tak przyziemne, jak czyjś wygląd zewnętrzny. Wydawało jej się aż dziwne, że do tej pory nie zauważyła, jak bardzo przystojny był Horny.
Gdy skończyła się śmiać, przez chwilę patrzyli na siebie radośni, szczęśliwi. Pierwsza odwróciła wzrok Jane. Przesunęła wiadro kawałek dalej i wrzuciła do środka kolejną sałatę. Mężczyzna także wrócił do pracy. Towarzystwo towarzystwem, ale robotę wykonać trzeba.
- Gdzie pracowałeś? – zapytała, ciekawa tego, czym zajmował się znajomy, kiedy za oknem nie grasowały zombiaki.
Dale zawahał się, tak jakby nie był pewien, co powiedzieć. W końcu jednak odgarnął włosy z twarzy i zaczął:
- Byłem bankierem. Pracowałem w jednym z większych banków w centrum miasta.
- Zaskoczyłeś mnie. Nie spodziewałam się po tobie takiej pracy.
Warga Horny’ego poleciała w górę.
- Co masz na myśli?
- Po prostu nie wyglądasz. – Wzruszyła ramionami. – Myślałam, że… Szczerze mówiąc, stawiałam na instruktora sztuk walki, ale logiczny wydawał się także policjant albo ochroniarz. Z naciskiem na tego ostatniego.
Mężczyzna roześmiał się po usłyszeniu uwag Jane.
- Ach, te stereotypy…
- Może masz rację. Chyba za bardzo uogólniam… - Odpowiedziała mu uśmiechem. – Ale to jest silniejsze ode mnie. Jak ktoś mówi „bankier”, od razu widzę w głowie chuderlawego, zgarbionego okularnika w garniturze po wszystkich możliwych kierunkach matematycznych. Ty po prostu nie pasujesz do tego obrazu.
- Co do jednego mogę się zgodzić – stwierdził, ruszając się krok dalej, coraz bliżej końca grządki. – W garniturze chodziłem prawie codziennie.
Tym razem to Jane się zaśmiała.
- No to teraz już zupełnie nie pasujesz do mojej wizji. Koszule, krawaty i te sprawy są zarezerwowane dla Shawna. Może powinieneś zacząć pożyczać od niego ciuchy?
Grymas wykrzywił twarz Horny’ego.
- Nienawidziłem chodzić w tych ciasnych, koniecznie pozapinanych na ostatni guzik ubraniach… Szczerze mówiąc, ze swojej roboty też nie byłem zbyt zadowolony. Chyba nie zdarzyło mi się wrócić z pracy szczęśliwy.
- Czemu? – zapytała zdziwiona dziewczyna. Była zdania, że jeśli komuś nie odpowiada własne życie, to należy je zmienić, coś z nim zrobić. A już szczególnie nie powinno się babrać w rzeczach, które nie przynoszą radości.
- Jako konsultant miałem kontakt z mnóstwem ludzi. Dziennie odbierałem nawet do kilkuset połączeń – opowiadał Horny, w międzyczasie umieszczając w wiadrze kolejne warzywa. – Nie powiem, zdarzały się miłe osoby, z którymi przyjemnie się rozmawiało. Ale większość doprowadzała mnie do szału. Ludzie pyskowali, wyzywali, często także przeklinali do słuchawek, rzucając błotem na lewo i prawo. Przychodziłem do pracy spokojny, wychodziłem zdenerwowany, niemalże wściekły. To znowu utrudniało mi życie prywatne. Dla innych byłem opryskliwy, drwiłem z nich bez powodu. Robota bankiera niszczyła mój mały świat.
- Więc czemu jej nie rzuciłeś? – zadała następne pytanie naprawdę przejęta Jane.
Wzruszył ramionami.
- W życiu nie zawsze jest różowo i sympatycznie. Studiowałem właśnie taki kierunek i ciągle łudziłem się, że w końcu dostanę stanowisko, na którym mi zależało. Jednak szef był na mnie cięty, nigdy by mi go nie dał… Poza tym potrzebowałem pieniędzy, żeby żyć. Nie każdy ma rodzinę, jaka może mu pomóc, gdy znajdzie się w trudnej sytuacji.
Jane spojrzała na niego ze współczuciem. Może i jej ojciec był despotą, a brat krył w sobie mordercze zapędy, ale przynajmniej kogoś miała w przeciwieństwie do Dale’a. Dobrzy ludzie nie zawsze dostają to, na co zasługują.
- No dobra – powiedziała w końcu i powoli zaczęła wstawać. – Koniec na dzisiaj, sałata została pozbierana. Wystarczy ją tylko umyć i jutro możemy nieco urozmaicić nasze posiłki.
Horny także się podniósł, wziął oba wiadra, w tym jej i ruszył w stronę furtki. Jane uśmiechnęła się i dołączyła do mężczyzny. Myślał o wszystkim. Kiedy weszli na teren działki, jakaś sylwetka stojąca w pobliżu bramy zwróciła się w ich kierunku i momentalnie zerwała się z miejsca. Początkowo prawie biegła, ale po pewnym czasie zwolniła, a gdy znaleźli się naprzeciwko siebie, praktycznie dreptała. Shawn.
- Myślałem, że to Kendra i Maria… - zaczął niepewnie.
- Czy my wyglądamy ci na dwie siostry? – zadrwił Horny.
- Coś się stało? – zapytała zaniepokojona Jane.
- Miały wrócić przed zmrokiem, a Słońce już dawno zaszło – odpowiedział, rozglądając się nerwowo dookoła. – Gdzie one są, do jasnej cholery?!
******
Po raz pierwszy od dawna znajdowały się w sytuacji, w której żadna z nich nie mogła pomóc drugiej. Co gorsza, jedna wylądowała w zupełnie innym miejscu z psychopatycznym mężczyzną, pragnącym zadośćuczynić jej za poniżenie, do jakiego doprowadziła kilka lat temu. Jackie już wcześniej dał im do zrozumienia, czego mogą się mniej więcej spodziewać podczas pobytu w Derry, co nie znaczyło, że musiały się z tym godzić. Dopóki Kendra cieszyła się choćby minimalną wolnością, wciąż miała szansę na wybrnięcie z sytuacji. A przynajmniej z pewnością większą niż Maria.
Policjant, który pojawił się z Samem i Redgerem przy ich celi, jakiś czas temu przyniósł sobie tu stolik. Położył na nim kawę, aktówkę z dokumentami, pistolet i pałkę teleskopową. No i pudełko z ciastkami. Sądząc po tuszy mężczyzny, często właśnie tak spędzał godziny przeznaczone na patrole lub warty. Nie wiedziała o nim kompletnie nic, ale co do jednego była pewna – musiała sprawić, żeby gniew utrudnił mu logiczne myślenie.
Kendra podniosła się z zimnego betonu i powoli podeszła do krat. Poruszanie się z rękami zapiętymi na plecach sprawiało jej coraz mniej trudności. Na szczęście zdążyła się już trochę do tego przyzwyczaić.
- Smakuje, grubasie? – zagadnęła dosyć szczeniacko. Nie znała nawet imienia strażnika, co nieco utrudniało zadanie. Będzie musiała dotrzeć do czułych punktów policjanta okrężną drogą.
Ten spojrzał na nią akurat wtedy, kiedy podnosił do ust kolejne ciastko, wzruszył ramionami i wrzucił je do buzi. Odpowiedział w czasie przeżuwania, za nic mając zasady kultury:
- Całkiem niezłe. Chcesz spróbować? – Wziął pudełko, wstał, ustawił się naprzeciwko niej i podsunął czekoladowe smakołyki pod metalowe pręty, po czym uśmiechnął się szyderczo. – A… No tak, przecież masz unieruchomione ręce. Zapomniałem. Głupol ze mnie.
Zaśmiał się z własnego żartu i chwycił kolejne ciastko. Postanowiła drążyć temat. Nie miała innego punktu zaczepnego.
- Nic dziwnego, że właśnie tobie powierzono zadanie pilnowania mnie – zaczęła. – Nawet taka kluska jak ty poradziłaby sobie z kobietą. Zwłaszcza kiedy ktoś założył jej wcześniej kajdanki.
Wzruszył ramionami.
- Rodzaj roboty nieważny, byle by jakaś była.
- Przyznaj się, spieprzyłeś coś, zanim trafiłeś tutaj. Tylko wyjątkowemu ciulowi przydzieliliby stanie na warcie przed celą jedynego więźnia w budynku.
- Nic nie spieprzyłem – odpowiedział, biorąc jeszcze jedno ciastko do ust. – Pewnie to dlatego, że jestem w służbie zaledwie od kilku dni. Po co kogoś takiego wysyłać w teren?
Kendra zaklęła w myślach. Czy naprawdę tak trudno było zdenerwować drugiego człowieka?
- Ciężko o bardziej chwalebną robotę niż to gówno, które nazywacie prawem – wysyczała. – Mordujecie, palicie, kradniecie i do tego wszystkiego dolepiacie jeszcze swoje pierdolone odznaki policyjne. Rzygać mi się chce na wasz widok.
Znowu wzruszył ramionami. Coraz bardziej irytował ją swoim spokojem.
- Pewnie twoi rodzice są z ciebie dumni. Gdyby…
Właśnie podnosił kolejne ciastko, ale zamiast umieścić je w otworze gębowym, zwolnił uścisk, a puszczony słodycz wpadł z powrotem do pudełka. Uśmiech zniknął z twarzy mężczyzny i został zastąpiony grymasem. Tym razem to Kendra wyszczerzyła zęby w uśmiechu. Bingo.
- Nic ci do tego. Nie waż się mówić o moich rodzicach… - wydukał.
Przysunęła twarz do krat celi.
- A czy oni w ogóle żyją? Bo patrząc na ciebie, to myślę, że nie. Potrzeba by cudu, żeby udało im się przeżyć z synem-grubasem, mającym trudności nawet z ucieczką przed zombiakami. W końcu co mógłbyś wtedy zrobić? Pierdnąć im w twarz?
- Moi rodzice zginęli, kiedy mnie nie było w domu! – krzyknął. Ręce trzęsły mu się coraz bardziej, twarz zaczynała przypominać kolorem i kształtem dojrzałego pomidora. – Zeżarła ich własna, zarażona córka, która ukryła przed nimi przemianę!
- O, jeszcze lepiej! – Uśmiechnęła się szeroko. – Teraz przynajmniej mam pewność co do tego, że nie tylko ty byłeś bezużytecznym członkiem rodziny. Siostrę też miałeś wyjątkowo tępą… Zresztą, skoro ojciec nie potrafił obronić ani siebie, ani żony przed martwą dziewczyną, to przynajmniej wiadomo, po kim odziedziczyłeś…
Mężczyzna nie wytrzymał. Rzucił pudełko z ciastkami kilka metrów dalej i sięgnął do pasa po klucze. Z trudem wybrał właściwy, tak bardzo zdenerwowany był, ale już z włożeniem go do zamka nie miał większych problemów.
- Grubas, tak? Jak z tobą skończę, to cię rodzona siostrzyczka nie pozna, pierdolona dziwko. Było się, kurwa, zamknąć, jak ci dobrze radziłem. Ale skoro nie, to spróbujemy inaczej…
Kendra czekała tylko na jedno. W momencie kiedy policjant przekręcił klucz w lewo i uchylił lekko kraty celi, z całej siły zaszarżowała naprzód. Zaskoczony mężczyzna nie miał szans na zaparcie się w miejscu. Poleciał na biurko, łapiąc ręką za blat, żeby się nie przewrócić. Kobieta nie marnowała czasu. Przerzuciła ciężar ciała na drugą nogę, podczas gdy pierwsza wystrzeliła z ogromną prędkością w stronę krocza przeciwnika. Uderzyła tak mocno, jak mogła – nie zamierzała się ograniczać. Ofiara wrzasnęła z bólu i odruchowo skuliła się. To był jednak dopiero początek. Kendra przyjęła kolejną pozycję i tym razem kopnęła policjanta w twarz. Na szczęście nie zabrali jej butów przed umieszczeniem w celu, więc wciąż miała swoje wyjątkowo solidne glany, które posłały kilka zakrwawionych zębów mężczyzny na podłogę.
Ten lekko przysiadł, ale zdołał nie upaść. Prawa ręka zaczęła na ślepo błądzić po biurku w poszukiwaniu broni palnej, a głowa delikatnie obróciła się w stronę blatu. Kobieta zauważyła okazję i nie omieszkała się z niej nie skorzystać. Nieważne, jak brutalne rozwiązanie to było. Zrobiła krok do przodu, wysunęła kolano i docisnęła ją do krawędzi stołu, nadziewając oko policjanta na ostry kant. Poprzedni wrzask okazał się niczym w porównaniu z tym. Przeciwnik dosłownie wył z bólu, kiedy Kendra raz za razem uderzała nogą w tył głowy. Krew spływała ciurkiem z oczodołu, tworząc pod nim małą, czerwoną kałużę. Po pewnym czasie krzyki zaczęły stopniowo cichnąć. Przestał nawet stawiać opór. Gdy dźwięk całkowicie ustał, zwiotczałe ciało osunęło się bezwładnie na podłogę. Kobieta doskoczyła do niego i jednym, wyjątkowo silnym trafieniem zmiażdżyła czaszkę. Kiedy było już po wszystkim, odetchnęła z ulgą.
Odwróciła się tyłem do paska z kluczami, żeby sięgnąć je za pomocą rąk. Po kilku nieudanych próbach wreszcie znalazła odpowiedni i pozbyła się kajdanek z dłoni. Wymasowała obolałe nadgarstki i starając się nie patrzeć na zmasakrowaną twarz policjanta, przekroczyła jego ciało. Zabrała pistolet z biurka, sprawdziła stan magazynka i szybkim krokiem skierowała się w stronę wyjścia. Z pewnością nikogo nie było w pobliżu, inaczej już dawno pojawiłby się przy celach, zwabiony krzykami znajomego.
W holu także nikogo nie znalazła. Nawet sekretariat stał pusty, więc przeskoczyła nad blatem, by obejrzeć plan budynku, jednak zaklęła pod nosem, gdy tylko obejrzała go z bliska. Pomieszczenia okazały się niepodpisane. Sama także nie znała rozkładu pokoi - nigdy wcześniej nie przebywała na komendzie. Wyglądało na to, że będzie musiała sprawdzać je po kolei, jeśli chce dotrzeć do swojej siostry.
Już miała ruszać dalej, kiedy usłyszane stłumione odgłosy rozmowy. Dobiegały z zewnątrz, prawdopodobnie dźwięki wydawały osoby stojące przy wejściu do budynku. Zabrała szklankę z biurka, dopiła jej zawartość, a następnie powoli podeszła do głównych drzwi. Najpierw przyłożyła naczynie do lewego ucha, po czym docisnęła je do ściany. Nie wiedziała, czy rozwiązanie zda egzamin, ale to pierwsze, co wpadło kobiecie do głowy. Na szczęście ściany były na tyle cienkie, że słyszała – cicho, bo cicho, ale jednak – słowa, jak się okazało, dwójki mężczyzn.
- …co on jej robi. To chore.
- Daj spokój. Gdyby wtedy nie uciekły, skończyłyby tak, jak ich ojciec. To jest nic w porównaniu ze śmiercią.
- A ja szczerze mówiąc, wolałbym zginąć niż siedzieć w zamkniętym pomieszczeniu z tym półmózgiem. Człowieku, nie słyszałeś o nim i Rachel? Podobno zgwałciłby laskę, gdyby do środka nie wbiegł brat dziewczyny. Dziwię się, że po czymś takim Jack wciąż trzyma go w robocie. Jeszcze kilka miesięcy temu wyleciałby na zbity pysk i trafił do pierdla za podobną akcję.
- Przecież w głębi duszy Redger jest taki sam, jak on. Tylko w przeciwieństwie do Molyneuxa on stara się to ukrywać.
- Nie wiem, stary, nie wiem. Jedno wielkie gówno i tyle… Dobra, szlugi mi wyszły. Wracamy?
- Ty idź, ja muszę się odlać. Zaraz przyjdę.
Kendra gwałtownie obejrzała się do tyłu. Kilka metrów za nią znajdowały się właśnie drzwi do WC. Jak szybko tylko mogła, doskoczyła do nich i weszła do środka.
Toaleta nie wyróżniała się niczym specjalnym – ot, umywalki, kilka kabin i dwa pisuary. No i śmierdziało – to też normalne. Jednak ona nie przybyła tu, by podziwiać widoki. Skoro mężczyzna chciał załatwić lżejszą z potrzeb, to raczej nie będzie krył się w zamkniętej budce. Kobieta wybrała więc pierwszą z brzegu dla siebie i stanęła na muszli klozetowej, żeby nie było jej widać nóg z zewnątrz. Oczywiście, nie zapomniała także o zatrzaśnięciu drzwi.
Nie minęło kilkanaście sekund, jak do środka wszedł policjant. Z pozycji, w jakiej się znalazła, nic nie widziała, toteż musiała polegać wyłącznie na dźwięku. Na szczęście ten, przez lata pielęgnowany podczas polowań, nigdy nie zawodził Kendry. Mężczyzna skierował się w stronę pisuarów, co trafnie przewidziała wcześniej. Po chwili kroki ustały, zastąpione innym odgłosem – ściągania paska od spodni. Kobieta włożyła szklankę do kieszeni, delikatnie zstąpiła z muszli i spróbowała po cichu uchylić drzwiczki. Nie było jednak niespodzianki, że już przy pierwszym dotknięciu zaczęły niemiłosiernie skrzypieć. Wtedy postanowiła rozegrać to nieco bardziej brawurowo.
Dosłownie wypadła z kabiny i przyłożyła zimną lufę pistoletu do głowy zaskoczonego użytkownika policyjnej toalety.
- Ani drgnij, bo odstrzelę ci łeb – powiedziała.
Przełknął głośno ślinę. Prawie nie wybuchła śmiechem, gdy uzmysłowiła sobie, jak zabawnie musieli wyglądać z boku. Mężczyzna ze spuszczonymi do połowy kolan spodniami, stojący przy pisuarze, a tuż za nim kobieta, przykładająca broń do jego czaszki. Materiał na komedię klasy B.
Sięgnęła ręką do pasa policyjnego i wyjęła z odpowiedniej kabury pistolet. Następnie pozbyła się magazynka i odrzuciła spluwę na bok. Nie była jej już potrzebna. Ani jemu.
Wolną ręką wyciągnęła szklankę z kieszeni i rozbiła ją na spłuczce pisuaru, dzięki czemu uzyskała jeden, ostry szpikulec, podczas gdy mniejsze kawałki rozsypały się po podłodze. Przyłożyła nowo stworzoną broń do szyi policjanta i przysunęła się tak, żeby różnica odległości pomiędzy nimi była minimalna. Tak jest podobno straszniej.
- Powiem ci coś bardzo ważnego, więc słuchaj mnie uważnie – wysyczała mu do ucha. – Zadam jedno jedyne pytanie. Jeśli nie odpowiesz, pociągnę za spust. Jeśli odpowiesz błędnie, wrócę do ciebie i najpierw poderżnę ci gardło, a później będę odstrzeliwać kończyny, jedną za drugą, dopóki nie udławisz się własną krwią. Zrozumiałeś?
Po raz kolejny przełknął ślinę i pokiwał gorliwie głową. Chyba przyciskała szkło trochę za mocno, bo poczuła, że po ręce spływa jej ciepła, gęsta ciecz.
- Gdzie ten kutas przesłuchuje moją siostrę? – Przysunęła usta jeszcze bliżej ucha.
- Korytarz na prawo od WC. Drugie drzwi po lewej. Na końcu jest pomieszczenie przesłuchań – wszystko to powiedział na jednym wydechu, po czym nabrał powietrza do płuc i zawył: - Proszę, nie zabijaj mnie!
Przez chwilę miała ochotę nacisnąć na spust. Od zrobienia tego powstrzymała ją tylko myśl o zamieszaniu, jakie by wywołała. Huk wystrzału to co innego niż bijatyka przy celi.
Wzięła krótki zamach i uderzyła uchwytem pistoletu w bok głowy policjanta. Ten osunął się bezwładnie na ziemię po utracie przytomności. Kendra odsunęła się na bok, żeby przypadkiem mężczyzna jej nie przygniótł i skierowała się w stronę wyjścia. Choć nie miała pewności, była przekonana, że nie kłamał i znajdzie Marię dokładnie tam, gdzie powiedział.
Hol znowu okazał się pusty, więc bez przeszkód ruszyła drogą wskazaną przez mężczyznę. Zapomniała jednak o środkach ostrożności, podniecona na myśl o dotarciu do siostry. Jak gdyby nigdy nic, pociągnęła za klamkę i otworzyła odpowiednie drzwi na oścież. Na końcu tego korytarza miała znaleźć pomieszczenie przesłuchań. Tylko że nie w tej chwili go nie widziała. Widok zasłaniał jej wysoki mężczyzna w mundurze, wpatrujący się w kobietę z zaskoczeniem podobnym do tego, które przeżyła sama.
- Co ty tu… - zaczął i sięgnął ręką do kabury.
Zadziałała odruchowo. Wycelowała i nacisnęła na spust. Kula trafiła w klatkę piersiową. Policjant machinalnie przyłożył dłoń do rany, spojrzał na nią jeszcze bardziej zaskoczony i upadł bez życia.
Kendra wypuściła głośno powietrze z płuc. Teraz już nie miała żadnych szans na zaskoczenie Sama, więc śmiałym krokiem ruszyła do przodu. Po drodze przestrzeliła głowę martwemu mężczyźnie, żeby się nie przemienił i ustawiła się naprzeciwko pokoju przesłuchań. Następnie przyjęła pozycję i kopnęła w drzwi, a te momentalnie rozwarły się.
Pierwszym, co zobaczyła, nie okazał się jednak Molyneux, tylko jej własna siostra, której przykuto ręce do ściany dwoma parami kajdanek. Ktoś zdarł z niej bluzkę, bo siedziała na podłodze w staniku. Na twarzy miała liczne ślady po uderzeniach.
- Nie wchodź! – krzyknęła. – Stoi przy ścianie!
Za późno. Nawet nad tym nie myślała. Po prostu zadziałało jedno ze zwykłych ludzkich przyzwyczajeń, które załączają się jak głupie w chwilach pełnych emocji. Zrobiła więc krok do przodu. I to był błąd.
Ostrze noża wystrzeliło w jej kierunku jak z procy. Chociaż zdążyła odchylić lekko głowę do tyłu, kobiecie nie udało się w pełni uniknąć trafienia. Broń przejechała przez cały policzek i pół czoła Kendry. Jakimś cudem minęła oko, ale nie było to wielkie pocieszenie w tej sytuacji. Wrzasnęła z bólu i przymknęła powieki. Coś trafiło ją w twarz, posyłając starszą siostrę prosto na podłogę. Pistolet wyślizgnął jej się z rąk. Spróbowała otworzyć oczy i pomimo tego że na lewe spływała krew z czoła, prawe okazało się w pełni sprawne. Zobaczyła Sama stojącego nad nią z tym swoim obrzydliwym uśmiechem, trzymającego w jednej dłoni pistolet wymierzony w Kendrę, w drugiej zaś – zakrwawiony nóż. Niewiele myśląc, kopnęła go w twarz. Na szczęście z pomysłem trafiła w dziesiątkę – mężczyzna nie spodziewał się trafienia i nie dość, że upuścił obie bronie, to jeszcze upadł tuż przy własnym więźniu, który natychmiast owinął nogi wokół jego szyi.
Niestety pistolet znalazł się wystarczająco blisko rąk Molyneuxa, by ten mógł przy odrobinie wysiłku go odzyskać. Kendra wiedziała, że nie zdąży doskoczyć pierwsza. Tym razem to młodsza siostra musiała wykonać brudną robotę.
- Maria! Zrób to!
Dziewczyna zawahała się. Sam wykorzystał to, złapał za uchwyt broni i drżącymi rękoma nakierował lufę na ciało przeciwniczki. Nie zdążył jednak nacisnąć na spust. Duszące go nogi gwałtownie przesunęły się w prawo wraz z głową mężczyzny, która wydała z siebie urwany dźwięk kruszących się kości. Chwilę po tym mięśnie puściły, a ciało Molyneuxa zwiotczało.
Kendra powoli podniosła się z podłogi. Wydłubała pistolet z dłoni trupa i włożyła sobie za pasek. Szukając kluczy do kajdanek, otarła twarz z krwi. Wcześniej nie zwracała na to uwagi, ale gdy tylko dotknęła miejsca, gdzie nóż przeciął jej skórę, miała wrażenie, że setki szpilek wbijają się dokładnie tam.
- Nic ci nie jest? – zapytała Marii. Wreszcie znalazła kółko z kluczami i natychmiast wzięła się za otwieranie zamków.
Młodsza siostra pokręciła głową.
- Nie, nie zdążył wiele zrobić. – Kiedy kajdanki puściły, pomasowała nadgarstki i podniosła się z podłogi, po czym spojrzała na martwe ciało Sama. – Nie dobijasz go?
- Nie – odpowiedziała, zabierając ze stołu obok siekierkę i nóż Marii i podając je właścicielce. – Kiedy się przemieni, my będziemy już daleko stąd. Może przy okazji wywoła też trochę zamieszania. Dasz radę dotrzeć do działki? – Kiwnęła potakująco. – To dobrze. Spierdalajmy z tego przeklętego miejsca.
Maria westchnęła, wciąż oglądając zwłoki Molyneuxa. Pewnie ciężko jej było pogodzić się z tym, że przed chwilą skręciła komuś kark.
- Nie chcę tu więcej wracać.
- Przykro mi, siostrzyczko, ale to niemożliwe – odparła zimnym tonem Kendra, choć jej oczy miotały błyskawice. – Wrócimy tu jeszcze dzisiaj, tym razem wszyscy, w grupie i zrównamy ten jebany magazyn z ziemią. Mam nadzieję, że będą wymierać po kolei, najpierw z głodu, a później wyżerając siebie nawzajem, aż do ostatniego, który z rozpaczy rozwali sobie łeb na szczątkach spichlerza. To będzie dla nich najlepsze z możliwych wyjść, bo jeśli tak się nie stanie… To przyjdę i sama ich załatwię, jednego po drugim. Nieważne, czy stanie przede mną dziecko, matka czy staruszek. Jednego po drugim – powtórzyła. – Chcę zobaczyć, jak Derry płonie.
******
- Miały wrócić jeszcze przed zmrokiem, tak postanowiliśmy – tłumaczył Shawn, kręcąc się nerwowo w kółko po salonie. – Atak był planowany na jutrzejszą noc, dlatego wszyscy powinni dobrze wypocząć. Poza tym chcieliśmy uniknąć ewentualnego wykrycia. Do tej pory się udawało, ale los bywa przewrotny i lepiej nie wystawiać go na próbę… Niemożliwe, żeby tak po prostu zignorowały umowę. Brały sprawę naprawdę poważnie, sami dobrze wiecie. Coś musiało się wydarzyć…
Reszta grupy milczała, rzucając sobie krótkie, zdezorientowane spojrzenia. Szukali w innych oczach odpowiedzi, jednak znajdowali tylko pytania. Każde z nich wiedziało o sytuacji sióstr tyle, ile pozostali. Czyli nic.
Shawn podszedł do kanapy, opadł na nią i ukrył twarz w dłoniach. Wszyscy czekali spokojnie, aż zacznie mówić. Mimo to czas mijał, a cisza powoli stawała się nie do wytrzymania. Tym razem to Horny odezwał się jako pierwszy:
- Powinniśmy ich poszukać.
Mężczyzna rozłożył ręce i spojrzał na Dale’a zmęczonym wzrokiem.
- Nawet nie wiemy gdzie. Co prawda, Kendra narysowała mapę i wytyczyła ścieżkę prowadzącą do miasta, ale to będzie jak podróż z zawiązanymi oczami. Nie mamy pojęcia, co zobaczymy, gdzie szukać, jak się zachować. Nie wiemy nawet, co dokładnie się tam wydarzyło…
- Siedzenie w tym domu także nieszczególnie nam pomaga – stwierdził Horny. – Dopóki nie zdecydujemy się podjąć jakichś kroków, nie ruszymy się naprzód ani o krok.
- Horny ma rację – przytaknęła Jane, kiwając przekonująco głową. – Musimy coś zrobić. Nie możemy zostawić Kendry i Marii na pastwę losu.
- Ale ja nie chcę ich zostawiać! – prawie krzyknął Shawn, zrywając się z kanapy. – Chcę coś zrobić! Tylko nie wiem co, a wy nie podrzucacie żadnych propozycji!
- Dale miał dobry pomysł. Powinniście wziąć broń i ruszyć w stronę Derry…
- A potem co? – zapytał detektyw. – Przekroczymy granice miasteczka i będziemy strzelać do wszystkiego, co nawinie nam się na celownik? To jest ten dobry plan? Nawet nie wiemy, czy właśnie oni są odpowiedzialni za zniknięcie sióstr, a wy już proponujecie rzeź.
Dziewczyna opuściła głowę i zamyśliła się. Shawn westchnął głośno i podszedł do okna. Na zewnątrz ciemność spowiła całą okolicę, podkreślając dramaturgię obecnej sytuacji. Noc rozpoczynała swoje kilkugodzinne rządy, a po kobietach wszelki ślad zniknął akurat w momencie, w którym akcja chyliła się ku końcowi. Szczęście naprawdę im nie dopisywało.
- A może… - przerwał milczenie Horny, ale nie udało mu się dokończyć zdania, gdyż właśnie wtedy rozległ się huk wystrzału, po którym zaraz nastąpił kolejny. Rozmowę musieli przełożyć na później. Jak widać teraz mieli znacznie poważniejszy problem.
Pierwszy wypadł z domu Shawn, jednak – ku jego zdziwieniu – nie zobaczył przy bramie żadnego zagrożenia. Dopiero krzyk Jane pomógł mu zlokalizować niebezpieczeństwo. Tym razem potwory zmierzały z drugiej strony lasu. Wyjął pistolet z kabury i czym prędzej popędził do ogrodu. Na szczęście zdążyli zbudować drugie ogrodzenie wokół działki, więc płot chronił o wiele szersze granice niż wcześniej. Zombiaki nie mogły bezkarnie splugawić cmentarza.
Przeskoczył nad grządkami, minął przeładowującą broń Jane i podbiegł do drewnianej osłony. Stanął tuż obok Horny’ego, który za pomocą karabinu zdejmował już pierwsze jednostki nieumartych. Mężczyzna zamienił celownik na latarkę, więc jednocześnie oświetlał im ten skrawek lasu, w jaki kierował lufę broni. Bez światła mogliby mieć spory problem z trafianiem w truposzy.
Do pocisków Jerry i Dale’a dołączyły naboje Shawna. Kule przecinały powietrze, wbijając się w zgniłe ciała grupy umarlaków, która zapuściła się w zdecydowanie nie swoje terytorium. Przy okazji to małe pole bitwy stanowiło dobrą okazję do obserwacji zgrania drużyny z działki. Po kilku spędzonych wspólnie miesiącach przestali być tylko wystraszonymi, zdezorientowanymi ludźmi złączonymi ze sobą za sprawą wyjątkowo niefortunnych wydarzeń i stali się czymś w rodzaju wspólnoty walczącej o przeżycie. Wcześniej trzęsące się z nerwów ręce teraz trzymały pukawki prosto, bezbłędnie celując w kolejne punkty na ciałach szarżujących stworzeń. Strach powoli opuszczał ich serca, a przyzwyczajenie dawało o sobie znać. Byli skuteczni, jak nigdy dotąd.
Zobaczył kolejnego zombiaka, tym razem wychodzącego z nieco bardziej oddalonej części lasu. Niespiesznie skierował lufę pistoletu w odpowiednim kierunku, przymierzył chwilę i pociągnął za spust. Coś poszło jednak nie po jego myśli. Truposz, zamiast paść na ziemię i umrzeć raz na zawsze… rzucił się w bok, jakby unikając wystrzału. Dopiero po dłuższej chwili Shawn trafnie odgadł, co właśnie się wydarzyło.
- Stójcie! Nie strzelajcie! – wrzasnął na cały głos, machając szeroko rękami. Kilka osób rzuciło mu zdziwione spojrzenia, ale nie zważając na to, schował broń do kabury i porwał oparty o ogrodzenie szpadel. – Walcie tylko wtedy, jak macie absolutną pewność co do tego, że strzelacie do zombie! Rozumiecie?! Absolutną!
Otworzył furtkę i wybiegł poza granice działki, pędząc w stronę tego dziwnego stworzenia, które uniknęło jego kuli. Po drodze potraktował jednego z szarżujących na niego truposzy krawędzią szpadla, ochlapując się przy okazji krwią. Cóż, życie wymaga poświęceń. Kiedy dotarł w końcu do swojej niedoszłej ofiary, wyciągnął w jej kierunku rękę i z uśmiechem na ustach powiedział:
- Panie przodem.
Kendra spojrzała na niego ze złością, ale skorzystała z pomocy przy podniesieniu się na nogi. Po chwili obok niej pojawiła się Maria razem z nieodłącznymi, zakrwawionymi narzędziami, przygotowanymi do dalszej walki.
- Prawie mnie trafiłeś – mruknęła starsza siostra. Dopiero teraz, kiedy widział ją już w pełnym świetle Księżyca, spostrzegł długą, bordową linię prowadzącą przez pół twarzy kobiety. Z niektórych punktów wciąż wypływała czerwona ciecz, jednak Kendra wydawała się nie zwracać na to uwagi. Było to dosyć dziwne, zważywszy na to, jak makabrycznie wyglądała rana.
- Co się stało…? – zaczął, ale gwałtownie mu przerwała.
- Później. Teraz dostańmy się na działkę.
Nie czekając, minęła go i popędziła w stronę ogrodu. Chwilę później to samo zrobiła Maria i ta także zdziwiła go swoim wyglądem. Miała bowiem górę od munduru policyjnego, podczas gdy spodnie były takie same, jak wcześniej. Już zupełnie zdezorientowany Shawn ruszył szybko za siostrami, uzbrojony w zestaw pytań.
Na szczęście na polu bitwy zostały wyłącznie niedobitki, które - po przekroczeniu granic przez trójkę członków grupy – szybko zdjęli Horny, Will i Jerry, stojąca na stanowisku strażniczym. Jednak to przybycie sióstr zrobiło największe wrażenie, jak można się było tego spodziewać. Ludzie doskoczyli do nich, przekrzykując się nawzajem. Wszyscy zdawali się być zainteresowani dokładnie tym samym, co Shawn – paskudną raną Kendry i ubraniem Marii, mimo to kobiety nie chciały wdrażać się w szczegóły. Starsza z nich kiwała ciągle głową, nie chcąc odpowiadać na pytania, a kiedy otaczające ją osoby ucichły wystarczająco, żeby dopuścić poszkodowaną do głosu, wzięła głęboki wdech i powiedziała:
- Musimy zaatakować Derry jeszcze dzisiejszej nocy.
Ufff... Na szczęście Kandra ma niezły łeb. Świetnie to wymyśliłeś.
OdpowiedzUsuńTo do następnej niedzieli ;)
Świetny rozdział, dużo akcji.
OdpowiedzUsuńOstatnie słowa Kendry nieco mnie przerażają...
Byle do niedzieli :D
Cześć!
OdpowiedzUsuńJa tu tylko na chwilę. Serdecznie informuję, że 5 kwietnia odbędą się skromne (za to już czwarte!), urodziny Shibuyi. W związku z tym przewidziana jest specjalna notka oraz konkurs, w którym autorzy zgłoszonych blogów będą mogli wygrać ocenę u danego oceniającego BEZ KOLEJKI. Zapraszam serdecznie w imieniu całej Załogi!
Pozdrawiam! (www.Shiibuya.blogspot.com)
Cześć! Zapraszam Cię na mojego bloga - http://temat-do-rozwiniecia.blogspot.com/ "Dla mnie bajki na dobranoc to marzenia, które na pewno się spełnią. Uspakajają, dopingują, pokazują, że warto żyć; nawet jeśli otacza cię tłum ludzi szarych bez światła. Dzięki im idziemy na przód." Serdecznie zapraszam!
OdpowiedzUsuńCzesc , jakas dluzsza przerwa od rozdzialow ?
OdpowiedzUsuńTak, miałem spory przestój, ale wygląda na to, że w tym tygodniu ukaże się kolejny rozdział.
Usuń