niedziela, 16 lutego 2014

Rozdział 8: Pięć do trzech

Komentowanie nie boli, za to autorowi daje niewyobrażalną ilość przyjemności. Jeśli więc przeczytałeś, czytelniku, proszę, zostaw po sobie krótką notkę. :)

Niegdyś działka była dla niej oazą spokoju, miejscem, w którym może odpocząć i pomyśleć, nie obawiając się ingerencji świata zewnętrznego. Te budynku stanowiły jej małą krainę na wyłączność, do jakiej obcy mieli wstęp wzbroniony. Teraz wszystko się zmieniło. Siostra została, zniknął tylko ojciec, ale na jego miejsce przyszło osiem innych osób. Oaza spokoju zmieniła się w hałaśliwe zbiorowisko całkowicie różnych od siebie ludzi o całkowicie różnych zainteresowaniach i całkowicie różnych poglądach, których łączyła wyłącznie jedna rzecz – chęć przetrwania.
Dwa miesiące temu zarówno Shawn, jak i Maria powiedzieli Kendrze to samo. Społeczeństwo jest kluczem do przeżycia, muszą stworzyć małą wioskę i kochać się, robić dużo dzieci, blablabla i tak dalej, i tak dalej. Słowa wydawały się logiczne, więc po pewnym czasie przyjęła je do wiadomości, choć nie bez oporów. Myślała, że wraz z rozwojem wydarzeń zmieni się także jej zdanie na ten temat. Jednak minęło już wiele tygodni, a ona wciąż nie była przekonana, czy bycie członkiem większej grupy rzeczywiście cokolwiek pod jakimkolwiek względem poprawia. Oprócz tego, że połowę wolnego czasu spędzają na wykłócaniu się o drobiazgi.
Stała tak przy wejściu do domu i patrzyła w stronę lasu, aktualnie jedynego miejsca, będącego w stanie ją uspokoić. Nawet nie zauważyła, kiedy siostra stanęła obok niej, więc wzdrygnęła się na dźwięk jej głosu, ale nie było w tym nic dziwnego. Maria poruszała się bezszelestnie, niezależnie od sytuacji.
- Długo nie wracają - powiedziała.
Kto…? A, tak. Shawn i Will, w końcu poszli dziś na polowanie. Akurat nie o tym myślała, jednak uwaga okazała się słuszna.
- Pewnie mają problem ze znalezieniem zwierzyny - odparła Kendra. - Sama dobrze wiesz, jak czasami trudno cokolwiek wyłapać.
- Zbliża się wieczór. Powinni chociaż trochę się pospieszyć.
Przez chwilę spoglądały milcząco na otaczające działkę drzewa. W końcu ponownie milczenie przerwała Maria:
- O czym myślałaś, zanim się wtrąciłam?
- Skąd pewność, że w ogóle myślałam o czymkolwiek konkretnym?
- Jesteśmy siostrami - powiedziała z uśmiechem. - Trochę się już znamy.
Nie odpowiedziała od razu. Pozwoliła sobie na dłuższą przerwę. Musiała pozbierać wszystko, co zaprzątało jej głowę.
- Maria - zaczęła - podoba ci się życie, jakie teraz prowadzimy? Z tymi obcymi ludźmi?
Poruszyła się lekko, jakby to było częścią odpowiedzi.
- Czemu pytasz?
- Czuję się cholernie skrępowana - odparła z westchnieniem. - I wyobcowana. Takie słowo istnieje, nie? W każdym razie traktują mnie jak kogoś nienormalnego. Wiem, że nie wszystkie nasze przyzwyczajenia przeszłyby w życiu zewnętrznym, ale… lubię je. Nie jestem szczęśliwa, bo ktoś wtargnął tutaj i zaczął zmieniać, niszczyć to, co same zbudowałyśmy.
Zawahała się.
- Taka jest cena, którą musimy płacić za życie w większej grupie.
- Ale czy to ma jakikolwiek sens? - ciągnęła temat Kendra. - Radziłyśmy sobie równie dobrze we dwójkę, o ile nie lepiej. Teraz potrzebujemy więcej jedzenia, więcej miejsca, więcej broni. I jak na złość wszystkiego mamy mniej niż mogłybyśmy mieć.
- Patrzysz na to tylko z jednej perspektywy - stwierdziła Maria szkolnym językiem. - Co zrobiłybyśmy same, gdy przez lat przetoczyłaby się horda, z jaką przyszło nam walczyć? Co zrobiłybyśmy, gdyby znaleźli nas starzy znajomi?
Kendra pokręciła gwałtownie głową.
- Nie znaleźli.
- Jeszcze - westchnęła siostra. - Aż dziwne, że tyle czasu pozostajemy poza ich zasięgiem.
- Nie ma w tym nic dziwnego. Ten las jest ogromny. Oni znajdują się po jednej stronie, my po drugiej, a leśniczówka gdzieś w centrum. Pewnie kiedy nie znaleźli nas tam, pomyśleli, że opuściłyśmy to miejsce na zawsze. Albo zginęłyśmy.
Maria z ociąganiem pokiwała głową.
- Może masz rację. W sumie powinnyśmy się tam wybrać w najbliższym czasie, żeby sprawdzić, czy zostawili coś w środku.
Nagle Kendra poruszyła się niespokojnie w miejscu. Wypatrzyła pomiędzy drzewami coś, co po chwili zniknęło i nie była pewna, czy miała w tym udział jej wyobraźnia.
- Co jest? - zdziwiła się Maria i przysłoniła światło słoneczne ręką, żeby lepiej widzieć. - Zauważyłaś coś?
- Tak i wydaje mi się… O cholera!
Niemalże zeskoczyła ze schodków i pobiegła w stronę bramy. Zaskoczona Maria po chwili dołączyła do niej. Wspólnie minęły furtkę i pełnym pędem przecięły polanę. Akurat na spotkanie wychodzącym z lasu myśliwym. Niestety, wzrok jej nie oszukał. Jeden z nich naprawdę miał podarte, czerwone od krwi spodnie i utykał na lewą nogę.
- Co się stało?! - prawie krzyknęła, rozglądając się uważnie po lesie.
- Zaatakowano nas - odparł spokojnie Shawn.

******

Mężczyzna wpadł do domu, asystując Wilowi przy chodzeniu poprzez podtrzymywanie boku z ranną nogą. Josh spojrzał na nich ze zdziwieniem, kiedy wkroczyli tak do salonu i podbiegli do kanapy. Shawn pomógł towarzyszowi się na niej ułożyć, po czym zwrócił się do staruszka:
- Musimy odkazić ranę. Mieliśmy kawał drogi do przejścia i mogły wdać się jakieś bakterie.
- Został ugryziony? - zapytał chłodno Josh, oglądając pokąsaną łydkę.
- Tak, ale nie przez zarażonego - odparł Shawn, zdejmując ze ściany apteczkę - tylko przez psa. Wiem, jak to brzmi, jednak musisz uwierzyć mi na słowo.
Medyk westchnął, biorąc od mężczyznę skrzynkę i szykując sobie przedmioty niezbędne do udzielenia pierwszej pomocy.
- A mam jakiś wybór? - Wyjął butelkę wody utlenionej i niespiesznie odkręcił ją, po czym bezceremonialnie wylał na ranę. - Teraz troszkę zaboli.
Will zawył, a Shawn aż się skrzywił. Choć nie za bardzo go lubił, wolałby, żeby nie wdało się zakażenie. Już i tak mieli inny, wystarczająco duży problem.
Do środka weszły Kendra i Maria. Chyba poszły się jeszcze rozejrzeć za ewentualnymi przeciwnikami, ale - co oczywiste - nikogo nie znalazły. Napastnicy zginęli na polu bitwy. Po chwili po schodach zeszła także Jerry, minęła kuchnię i wstąpiła do salonu.
- Coś się stało? Usłyszałam krzyk i… O cholera! - zaklęła, zakrywając usta ręką.
Tuż za nią do pomieszczenia wbiegł Jesse i na jego twarzy też pojawiło się przerażenie.
- Czy on…?
- Shawn - zaczęła Kendra, podchodząc do mężczyzny, ale nie odrywając wzroku od Willa - jeśli został ugryziony, to sam dobrze wiesz, że nic nie jesteśmy w stanie zrobić. Musimy go zabić, zanim się przemieni.
- Nie, nie! Nie został… - chciał dokończyć, jednak do pokoju weszli również Horny i Jane, a zduszony okrzyk dziewczyny przerwał wypowiedź detektywa. - Nie został ugryziony! - krzyknął, zanim ktokolwiek z nowoprzybyłych zdążył zadać to pytanie. - Znaczy został, ale nie w sposób, o jakim myślicie. Ukąsił go pies.
Wszyscy, oprócz Willa i Josha zajętych raną, spojrzeli na niego jak na wioskowego głupka.
- Drwisz sobie z nas? - zapytał Horny.
- Nie, do cholery, nie! Dobra, wyjaśnię to wszystko po kolei, tylko dajcie mi dokończyć!
Ciche rozmowy pomiędzy zgromadzonymi momentalnie ucichły, a większość par oczu skierowała się w stronę detektywa. Shawn wziął głęboki wdech, ustawił się tak, by znajdował się przodem do grupy i zaczął:
- Zostaliśmy zaatakowani przez dwóch uzbrojonych mężczyzn. - Ktoś wciągnął głośno powietrze. Najprawdopodobniej Jane. - Nie znam ich, widziałem ich po raz pierwszy w życiu. Myślę, że Will także… - Pokiwał głową. - Mieli przy sobie psa. Wypuścili go przed atakiem, żeby nas rozproszył i wystawił na ostrzał, ale udało nam się wyjść cało z sytuacji. - Tu zerknął na rannego towarzysza. - No, nie całkiem, ale mogło być znacznie gorzej.
- A co z nimi? - zapytała Kendra.
Wziął kolejny głęboki wdech.
- Nie żyją.
Jane zasłoniła usta ręką, Jerry poruszyła się niespokojnie w miejscu. Zarówno Horny, jak i Josh spojrzeli na niego trochę inaczej niż do tej pory. Pierwszy patrzył z zaciekawieniem, drugi zaś z… szacunkiem?
- Musieliśmy ich zabić - dokończył. - Nie dali nam wyboru.
- Rozumiem - pokiwała głową Kendra. - Dowiedzieliście się czegoś o nich?
- No właśnie to stanowi problem. - Spojrzał uważnie po każdym z osobna. - Części z was już opowiadałem o tym, jak ja, Jesse, Rita i Sara tutaj trafiliśmy. Reszcie musi na razie wystarczyć skrócona wersja - na trasie, po której jechaliśmy, rozstawiono kolczatkę, pułapkę na uciekających z miasta. Hałas wypadku przywoływał wszystkich zarażonych z okolicy. Ci zajmowali się ludźmi, a po wszystkim bandyci przychodzili po zapasy i samochody. Nam udało się uciec, ale…
- Mój tata został zabity przez tych, którzy przygotowali pułapkę - wszedł mu w słowo Jesse, a kilka osób, jakie nie słyszały wcześniej historii, spojrzały na niego ze współczuciem. Twarda mina chłopca pewnie zbiła ich jednak z tropu. - Zastrzelili go, kiedy uciekaliśmy w głąb lasu.
Wszyscy zamilkli, a upiorna nuta zawisła w powietrzu niczym niewypowiedziana groźba. W końcu zniecierpliwiona kobieta przerwała ciszę:
- No dobrze, ale jaki ma to związek z tym dzisiejszym atakiem?
Shawn sięgnął do kieszeni spodni, w międzyczasie mówiąc:
- W czasie ataku znajdowaliśmy się dość blisko miejsca, gdzie znajdowała się kolczatka. Wiem, że wcześniej nie zapuszczaliśmy się w te tereny, jednak podczas polowania wchodziliśmy coraz głębiej w poszukiwaniu zwierzyny. W każdym razie po walce przeszukałem ciała dwójki mężczyzn i w jednym z nich znalazłem to. - Tu wyciągnął z kieszeni odznakę policyjną wraz z dokumentami i pokazał zgromadzonym w pokoju. Kendra i Maria napięły mięśnie. Tylko na chwilę, ale zdołał to zauważyć. - James Wett - przeczytał - służba miejska w Derry. - Podał papiery Kendrze i spojrzał uważnie na kobietę. - Wiesz coś o tym miejscu?
Wzięła od niego dokumenty i przygryzła wargę, ale nic nie odpowiedziała. Zajrzała tylko do środka, żeby sprawdzić, czy mówi prawdę, jednak po chwili opuściła rękę z legitymacją. Wyglądała, jakby nad czymś się zastanawiała.
- Wychowałyśmy się w Derry - powiedziała w końcu Maria. Kendra syknęła, lecz siostra to zignorowała. - Pochodzimy z Derry. Wyprowadziłyśmy się stamtąd niedługo przed tym, jak pojawiliście się wy. - Kiwnęła głową na Shawna.
- Czemu nam tego nie powiedziałyście? - zapytał Shawn.
- To było nieistotne - stwierdziła zimno Kendra. - Przeszłość jest przeszłością. Liczy się teraźniejszość.
- Nieistotne? Wiedziałyście od początku, kto za tym stoi i tego nie zdradziłyście, bo jest to nieistotne?
- A co byś zrobił, gdybyśmy ci powiedziały?! - krzyknęła Kendra. - No powiedz, co byś zrobił?
Shawn nie odezwał się, patrząc spode łba na rozwścieczoną kobietę. Ta wzięła kilka głębokich wdechów, skrzyżowała ręce na piersi i znowu podjęła temat:
- Podpowiem ci - nic byś z tym nie zrobił. Nie potrafisz działać bezpośrednio. Wolisz kręcić się w kółko w miejscu, otoczyć murami i czekać, aż problem sam zniknie, zamiast stawić mu czoło.
- Ochłońmy trochę - wtrąciła się Jerry. - Najpierw musimy dowiedzieć się czegoś więcej o tych ludziach. Mario, mogłabyś…?
Dziewczyna kiwnęła krótko głową. Zastanowiła się przez chwilę i zaczęła mówić:
- Mieszkałyśmy w Derry od urodzenia wraz z rodzicami. Ojciec często zabierał nas, czyli mnie i Kendrę, do lasu, by nauczyć swoje córki polować. Można powiedzieć, że to miejsce stało się naszym drugim domem. Jak na ironię, po pewnym czasie postawiono tam działkę. Połowę dzieciństwa spędziłyśmy właśnie tutaj. Początkowo było ciężko, ale w końcu przywykłyśmy. - Westchnęła i oparła się o ścianę. - Wtedy mama zachorowała na raka. Walczyła z nim kilka miesięcy i kiedy już myśleliśmy, że uda się pokonać chorobę… zmarła. Ojciec bardzo to przeżył, chyba nawet bardziej niż my. Z człowieka poważanego przez sąsiadów zmienił się w kogoś, kogo zaczęli się obawiać. Przestał spotykać się z przyjaciółmi, prawie nie wychodził z domu. Pieniądze uzbierane na leczenie mamy przeznaczył na powiększanie kolekcji broni. Dokupywał coraz to nowe karabiny, pistolety, jeszcze więcej amunicji. Już wcześniej interesował się militariami, ale hobby przerodziło się w obsesję. Ludzie zaczęli omijać nas na ulicy, odwracać wzrok. Mieszkające w sąsiedztwie, perfekcyjnie wyszkolone myśliwe i ich przerażającego rodzica uznali za zagrożenie. Pewnie okoliczne władze planowały oskarżyć nas wkrótce o coś, cokolwiek, byle tylko wsadzić całą rodzinę do aresztu za jednym zamachem. - Uśmiechnęła się, ale w jej oczach nie zauważył żadnej iskry. Był to smutny uśmiech przywoływany na usta, kiedy człowiek przypominał sobie o przykrych wydarzeniach z życia. - Ale wybuch zarazy pozwolił im załatwić to w inny sposób. Nie minęło wiele czasu, jak tłum uzbrojonych ludzi pojawił się przed naszym domem. Ja i Kendra uciekłyśmy, jednak ojciec został. Chciał zostać.
- Nie wiedzieli o istnieniu działki - dokończyła opowieść siostra. Mówiła beznamiętnym tonem osoby, która nienawidzi kogoś wystarczająco mocno, by nie żywić wobec niego nawet skrajnych emocji. - Ojciec nigdy nikomu nie powiedział, a wszyscy myśleli, że noce spędzamy w leśniczówce. Pewnie po tym, jak nie znaleźli broni w domu, planowali sprawdzić właśnie tam, a my planowałyśmy na nich poczekać. Wtedy pojawiliście się wy i wkrótce wspólnie ruszyliśmy w stronę działki. Może tamci w końcu udali się do chatki, może nie. A nawet jeśli to zrobili i nas tam nie znaleźli, to prawdopodobnie uznali, że albo zginęłyśmy, albo wyprowadziłyśmy się z okolicy.
Kiedy skończyła mówić, nikt nic nie powiedział. Przez dłuższą chwilę wszyscy stali w miejscu, patrzyli na te dwie zdeterminowane kobiety i nagle zaczęli postrzegać je w sposób bardziej… ludzki? Wcześniej widzieli w nich tylko umiejętności urodzonych zabójców i cechy zbliżone do sadyzmu. Teraz stały jednak może nie zwykłymi, ale na pewno skrzywdzonymi przez los dziewczynami, które zostały przeklęte przez społeczeństwo, w jakim się wychowały.
W końcu ciszę odważył się przerwać Horny:
- Jeżeli to właśnie oni rozstawili kolczatkę, by zabijać rodziny z dziećmi i kraść ich zapasy, to możemy również śmiało założyć, że nie zawahają się zaatakować nas, kiedy odkryją śmierć dwójki swoich ludzi.
Shawn pokręcił głową.
- Nie mają powodów, by przypuszczać, że to właśnie my za tym stoimy.
- Skoro zginęli niedaleko miejsca rabunków - ciągnął Dale - gdzie pewnie polowali przez ponad dwa ostatnie miesiące i wszystko szło cacy, to myślę, że mogą uznać sytuację za podejrzaną. Być może większość z nich postawi na starcie z przypadkowymi podróżnikami, ale i tak przeszukają las kawałek po kawałku. Za bardzo będą się obawiać powrotu dziewczynek i grupki, która zdołała im uciec. Po pewnym czasie, może za tydzień, może za miesiąc, może za kilka dni, znajdą to miejsce i zaatakują nas, wykorzystując wszystkie dostępne środki. A wtedy będziemy mieli przejebane.
- Co więc sugerujesz? - zapytał Shawn.
Oczy mężczyzny rozbłysły.
- Zaskoczyć ich, zanim nawet dowiedzą się o naszym istnieniu.
- Nie - pokręcił gwałtownie głową. - Nie jesteśmy mordercami.
- Mówi człowiek, który przed kilkoma godzinami zabił dwójkę ludzi - prychnął Horny.
- Działaliśmy w obronie własnej - powiedział z zaciśniętymi zębami Shawn. - To co innego niż z zimną krwią napaść na miasteczko i wystrzelać ludzi jak kaczki. Zresztą, jak to sobie wyobrażasz? Pod względem liczebności przerastają nas pewnie kilkunastokrotnie. Zginiemy, zanim zdążymy wykonać jakikolwiek ruch.
- Ludzi, znających się na walce, jest tam co najwyżej garstka - wtrąciła się Maria. - Większość z nich to policjanci. Oczywiście, zakładam, że oprócz tych dwóch nikt do tej pory nie zginął.
Shawn wziął głęboki wdech, podszedł do biurka i oparł się o blat. Wyjrzał przez okno w stronę lasu. Miejsca, które jeszcze jakiś czas temu wydawało mu się tak bezpieczne i błogie, a które teraz stało się drogą ku śmieci. Nie tylko ich.
- Nie możemy ot tak sobie zabijać ludzi - powiedział w końcu. Miał sucho w gardle. - Tam są też matki z dziećmi oraz mnóstwo innych osób, jakie nie zasługują na śmierć.
- Więc wolisz poczekać, aż przyjdą do nas uzbrojeni? - zadrwiła Kendra. - Może jakimś cudem uda nam się zwyciężyć, ale ilu z nas zginie, co? Większość? Wszyscy?
Postawił łokcie na biurku i zanurzył twarz w dłoniach. Głowa bolała go tak bardzo od analizowania możliwych wyjść, że najchętniej położyłby się gdzieś i umarł.
- Musimy to przemyśleć - stwierdził. - Dajmy sobie czas do jutra.
Horny gwałtownie się temu sprzeciwił:
- Wtedy będzie już za późno. Jeśli do jutra myśliwi nie wrócą z lasu, zaczną poszukiwania jeszcze przed świtem, kiedy my będziemy dopiero przygotowywać się do narady. Musimy być o krok przed nimi.
- No to do nocy, do jasnej cholery! - krzyknął Shawn. Kilka osób podskoczyło w miejscu z wrażenia. Ten człowiek naprawdę rzadko podnosił głos. - Zbliża się wieczór. Kiedy Słońce zajdzie, wszyscy spotykamy się tu ponownie i głosujemy. - Przetarł mokrą od potu twarz ręką i zwrócił się do Josha już spokojniejszym tonem: - Jak noga?
Staruszek przez chwilę patrzył w przestrzeń zamglonym wzrokiem, ale w końcu otrząsnął się z zamyślenia i odpowiedział:
- Żadne kluczowe narządy nie ucierpiały, nie doszło też do zakażenia. Jest dobrze, za kilka dni będzie biegał jak dawniej.
Shawn spojrzał na Willa, jednak ten nie wydawał się zbytnio zaciekawiony diagnozą. Jak wszyscy inni wpatrywał się w nicość i rozmyślał. Detektyw kiwnął więc tylko głową i wyszedł z pokoju.

******

Wybiegła z domu tylnym wyjściem, nie zwracając uwagi na zdziwione spojrzenia reszty grupy. Nie przestała biec nawet, kiedy przekroczyła już granice działki. Minęła ogród i skierowała się w stronę cmentarza. Ledwo widziała przez przeszklone łzami oczy. Słona woda ciekła jej ciurkiem po twarzy. Mimo to zatrzymała się centralnie przed największym z trzech krzyżów, symbolizującym grób Rity. Wystrugała go Maria kilka dni po tym, jak pochowali kobietę. Nie prezentował się tak ładnie, jak te spotykane na prawdziwych cmentarzach, jednak na swój sposób był piękny. Stanowił przykład tego, że nawet w takim świecie jest jeszcze miejsce na normalne pochówki.
Upadła na kolana, skryła twarz w dłoniach i zaczęła płakać. Jej ojciec nazwałby to ryczeniem, ale teraz go tu nie było. Zginął tak samo, jak zginęli wszyscy, których znała Jane. I wyglądało na to, że oto śmierć pędziła w stronę następnej grupy, w jakiej szeregi postanowiła wejść. Niczym multimedialny koszmar przed oczami wyświetlały się kolejno dziewczynie osoby zmarłe po wybuchu zarazy. Wykrzywiona w ostatnim grymasie złości, zachowanym nawet po przemianie, twarz papy, gdy szarżował na Jane. Połowa ciała matki pełzająca po sypialni. Leżąca na ziemi Chrissy z połamanymi nogami, będąca daniem głównym na przerażającej uczcie potworów. Dwójka nieznajomych mężczyzn z przestrzelonymi głowami. Greg na chodniku wstrząsany spazmami bólu, kiedy miażdżyła mu czaszkę łopatą.
Max. Ron. Rita.
Wszyscy zginęli przez nią. Wysłała siostrę, żeby sprawdziła, co z ojcem i prawie nie została wtedy pożarta żywcem. Zaprowadziła miłych, sympatycznych ludzi prosto przed celownik brata. Próbując się zastrzelić, sprawiła, że podążyła za nimi ogromna horda trupów. Była chodzącym nieszczęściem. Gdziekolwiek się nie znalazła, od razu sprowadzała zło na żywych dookoła niej. Sama jednak zawsze uchodziła z życiem. Stanowiła coś w rodzaju nadnaturalnej anteny, przyciągającej siły piekielne. Nigdy nie powinna się urodzić.
Jak przez grubą szybę usłyszała, że ktoś podbiega do niej i klęka tuż obok. Oczy miała zamknięte, ukryte w dłoniach, ale przeczuwała też, że właśnie w tej chwili patrzy i widzi zbędny balast, zalewający całą grupę swoimi słonymi łzami. Czekała, aż wreszcie powie, jak bardzo bezużytecznym jej członkiem jest.
Ale ta osoba nic nie powiedziała. Patrzyła chwilę, po czym odjęła ręce od twarzy i dziewczyny i przyciągnęła ją do siebie. A Jane, niewiele myśląc, objęła tego kogoś i wtuliła się w jego ramię.
- Cśś - nucił niczym dziecku Horny. - Nie płacz. Przecież nic się jeszcze nie stało.
- Ale może się stać! - prawie krzyknęła, choć moc jej głosu zniwelował fakt, że co chwilę wstrząsana była drgawkami rozpaczy.
- A więc o to chodzi, tak? - zapytał łagodnie mężczyzna. - Boisz się, że przydarzy nam się coś złego?
- Ja się nie boję, ja to wiem - zaryczała Jane, jeszcze mocniej wtulając się w umięśnione ciało Horny’ego. - Ale tego nie chcę. Nie chcę, żeby ktokolwiek znowu zginął!
- Tym razem nikt nie umrze, obiecuję - ciągnął, głaszcząc ją delikatnie po włosach. - A przynajmniej nikt z nas.
- Nie musicie walczyć. Zawsze jest wybór. Nawet Shawn uważa, że możemy…
- Shawnowi brakuje temperamentu - przerwał jej gwałtownie Horny. Zmienił ton głosu na szorstki, ale po chwili opamiętał się i z powrotem wrócił do poprzedniego. - Myśli, że wszystko da się rozwiązać pokojowo. Może i ma trochę racji, jednak z tymi ludźmi coś takiego na pewno nie przejdzie. Oni są źli, Jane, przesiąknięci złem. Słyszałaś, co zrobili ojcu Marii i Kendry oraz rodzinie Jessego, prawda?
Pokiwała głową. Płacz powoli przechodził. Przestała niekontrolowanie wciągać powietrze do płuc i czkać. Łzy ciągle ciekły z oczu, ale one też były na wyczerpaniu. Czuła to.
- Jeśli czegoś z tym nie zrobimy, w końcu przyjdą także po nas. Zabiją wszystkich, spalą działkę i ukradną wszystkie zapasy, bo po prostu tacy już są. I lubią to. Z ludźmi tego typu się nie negocjuje. Gdybyśmy żyli po staremu, zajęłaby się nimi policja, ale tym razem właśnie ona znajduje się po drugiej stronie barykady, dlatego musimy radzić sobie sami.
- A jeśli coś wam się stanie…? - zawahała się Jane.
- Nic nam się nie stanie - pokręcił głową Horny i podniósł podbródek dziewczyny, by zajrzeć jej w oczy. - Mamy kogo i co bronić i zrobimy wszystko, by wyjść z tego cało.
Pociągnęła nosem i wytarła mokre policzki o koszulkę mężczyzny. Może nie było to zbyt grzeczne, ale teraz się nad tym nie zastanawiała.
Powoli zaczęła się podnosić, jednak w połowie zmieniła zdanie i zamiast wstać, rzuciła mu się na szyję.
- Proszę, obiecaj, że będziesz ostrożny! - wyszeptała mu do ucha.
Mężczyzna wydawał się być zaskoczony nagłą reakcją dziewczyny, choć po chwili wahania objął ją rękami.
- Już mówiłem, ale powtórzę więcej razy, jeśli tylko ci to pomoże. Obiecuję.
Pocałowała go w policzek i jeszcze mocniej przycisnęła mokrą od łez twarz do szorstkiego boku twarzy Horny’ego.
- Nie chcę stracić także ciebie.
Biedna, nie mogła zauważyć uśmiechu, jaki pojawił się na twarzy mężczyzny, kiedy wypowiedziała ostatnie zdanie. A w tym uśmiechu z pewnością nie było nic miłego.

******

- Naprawdę to zrobiliście? - zapytała Jerry. - Zabiliście ich?
Shawn pokiwał głową. Stali wspólnie za stodołą i oglądali zachód Słońca, powoli kryjącego się za drzewami. Prawdopodobnie spędzali w ten sposób jedne z ostatnich spokojnych chwil na bardzo długi czas. Detektyw wierzył w swoje racje, ale zdawał sobie też sprawę z tego, że nie zdoła przegłosować innych. Temat był już praktycznie zamknięty - będą walczyć.
- Nie dali nam wyboru.
Jerry początkowo milczała. Wpatrywała się tylko w horyzont z wyrazem twarzy, którego emocje były nie do odgadnięcia. W końcu odezwała się ponownie:
- Ilu zabiłeś ludzi w całym swoim życiu?
Zawahał się. Tylko na moment.
- Trzech.
- Tych dwóch i Ritę?
Pokręcił przecząco głową.
- Rity w to nie wliczam. Nie ja ją zabiłem. Z tych, którzy zaatakowali nas w lesie, także tylko jeden przypadł mnie. Drugiego załatwił Will.
Jane spojrzała na niego z zaciekawieniem zmieszanym z przerażeniem.
- Ale wszystkich już po wybuchu zarazy, tak? To znaczy…Nie jesteś mordercą, prawda?
- Nie wiem - odpowiedział zgodnie z prawdą, zaglądając jej głęboko w oczy. - Nie zabiłem nikogo przed atakiem wirusa i zawsze działałem w obronie własnej, ale… czy to mnie usprawiedliwia? Czasami łapię się na tym, że rozmyślam nad śmiercią kogoś, na kim mi zależało, na którego tragedię nie miałem jednak żadnego wpływu. Tymczasem kiedy przypominam sobie o ludziach zastrzelonych przeze mnie… Nie czuję nic. Wmawiam sobie, że byli źli, że albo oni, albo ja, jednak czy to cokolwiek zmienia? Wynik jest ten sam. Zginęli.
- Nie należy myśleć w ten sposób - stwierdziła Jerry. - Kiedy mamy wybór pomiędzy obcą osobą a nami, zawsze wybieramy siebie, bo chcemy żyć. Czy pragnienie życia jest czymś złym? - Powoli pokręcił głową. - Bo jeśli tak, to wszyscy jesteśmy przesiąknięci złem do szpiku kości.
Westchnął, odwrócił wzrok i spojrzał w stronę domu. Ujrzałby duży, okazały budynek, jeżeli nie zasłaniałby go tył stodoły, ale liczyło się przesłanie.
- Gdybym musiał, zabiłbym mnóstwo ludzi, byle zapewnić naszej grupie bezpieczeństwo. Czym mnie to czyni?
- Człowiekiem - odpowiedziała, uśmiechając się i położyła głowę na jego ramieniu.

******

Bandaże, jakimi Josh obwiązał jego nogę, nieco krępowały ruchy, ale w gruncie rzeczy nie było tragedii. Jeśli wierzyć słowom staruszka, który zaraz po tym, jak wszyscy wyszli z pokoju, z powrotem zasiadł na foteli i wziął do ręki książkę, już za kilka dni odzyska pełną sprawność. Z tym że za kilka dni prawdopodobnie okaże się też terminem kolejnej potyczki, na zdecydowanie większą skalę niż wcześniej. Nie ma co, będąc członkiem tej grupy, nie można narzekać na nudę.
- Jak noga? - usłyszał pytanie i aż drygnął w miejscu z wrażenia.
Tuż obok kanapy stał Ruder i patrzył na niego zaciekawiony.
- Wynocha! - szepnął WIll, zerkając nerwowo w stronę Josha, wciąż pogrążonego jednak w lekturze. - Nie jesteśmy tu sami.
Druga osobowość mężczyzny zaśmiała się.
- Porąbało cię? - ponownie prychnęła. - No dobra, może niefortunnie dobrałem słowa, w końcu mówię do gościa rozmawiającego z samym sobą. Zacznijmy więc od początku - jesteś porąbany. Ja istnieję tylko w twojej głowie, o czym raczyłeś przypominać mi przez bardzo długi okres czasu, a teraz, jak widać, o tym zapomniałeś. To. Nie. Dzieje. Się. Naprawdę. Kapujesz?
Will nie przestał jednak spoglądać co chwilę na Josha. Ruder westchnął ze zrezygnowaniem, podszedł do biurka, złapał za lampkę i popchnął ją, zrzucając prosto na podłogę. Mężczyzna syknął, kiedy przedmiot potłukł się na twardej powierzchni, rozrzucając dziesiątki małych kawałków szkła po połowie pokoju. Tymczasem staruszek spojrzał na niego zdziwiony, jakby nic się nie wydarzyło i zapytał:
- Co jest? Padaczka?
Will pokręcił głową przecząco.
- No to ogarnij te swoje tiki. - Wrócił do lektury książki. - I nie wiem, może wyjdź na dwór zaczerpnąć świeżego powietrza. Powinno ci pomóc.
- Na dwór? - powtórzył mężczyzna, wpatrując się w Rudera, który bezgłośnie wymawiał “On mnie nie widzi”. - Przecież mam rozwaloną nogę.
Josh prychnął, przewracając stronę.
- Widziałem dziewczynki bawiące się w piaskownicy z większymi ranami od ciebie. Przestań jęczeć i wyłaź na zewnątrz! Musisz to rozruszać, do cholery! Chyba nie spędzisz tygodnia na kanapie, płacząc nad małym draśnięciem, co?
Zmieszany Will powoli podniósł się do pozycji siedzącej, sprawdził stabilność nogi i w końcu z ociąganiem wstał. Co prawda, lekko kuśtykał, a każdy ruch wywoływał ukłucie bólu w miejscu ugryzienia, ale lekarz wiele się nie pomylił. Obrażenia nie były wystarczająco poważne, żeby uziemić go w jednym miejscu na dłużej. Ruszył więc w stronę drzwi wyjściowych z domu nieco pewniej niż na początku. Ruder podążył za nim.
- O tak, jak pięknie! - udał zachwyt Josh. - Wręczyłbym ci dziesięć punktów za te kocie ruchy, ale ryczałeś przed rozpoczęciem pochodu, więc jestem zmuszony od oceny odjąć siedem.
Will przywykł do drwin jego drugiej osobowości, toteż na te nie zwrócił większej uwagi. Jednak zanim wyszedł z pokoju, odwrócił się jeszcze raz przez ramię. Lampa stała na swoim miejscu. Ruder mrugnął do niego porozumiewawczo.
Zejście po schodach sprawiło mu już nieco więcej problemów. Chodzenie w linii prostej, a przekraczanie stopni to dwie różne rzeczy. Druga będzie zdecydowanie bardziej upierdliwa, ale też nie stanowiła problemu nie do ominięcia. Po prostu zmiany wysokości kroków przypieczętuje znacznie większą ilością syknięć.
Kiedy w końcu zstąpił na ziemię, odetchnął z ulgą i spojrzał na alter ego. Uśmiechało się drwiąco, ale nic nie mówiło.
- No już, powiedz to - mruknął i ruszył naprzód.
- Ale co? - udało, że nie wie, o co chodzi.
- Nie rób z siebie błazna. Zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo chcesz to powiedzieć.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz - droczył się Ruder.
- Czyli nie chcesz mi wypomnieć tego, jak bardzo się myliłem, mówiąc, że do niczego cię nie potrzebuję? - zdenerwował się Will. - Jak twierdziłem, że poradzę sobie bez ciebie, po czym płakałem o pomoc niczym mała dziewczynka i omal nie zginąłem tam, w lesie?
- Nie muszę tego mówić - stwierdził z uśmiechem, zadowolony. - Jak widać, obaj dobrze o tym wiemy.
Will zamilkł na chwilę, zbierając myśli. Minęli furtkę, nie przechodząc przez nią i ruszyli w stronę tylnej części działki. Za stodołą znajdowały się wielkie krzaki, w których lubił przesiadywać godzinami i drzemać. Inni uznawali to za lenistwo i próby ucieczki od obowiązków, ale on po po prostu potrzebował tych chwil samotności. Był introwertykiem. Cieszył go brak obecności ludzi.
- Może i jest trochę prawdy w tym, co mi tłumaczyłeś - zaczął ponownie. - Że są chwile, w których potrzebuję cię przy sobie. Ale wiedz, że nic się nie zmieniło. Jak tylko będę miał okazję, usunę chorobę ze swojego życia, a wraz z nią ciebie.
- Jak tam chcesz - mruknął średnio zaciekawiony Ruder.
- Jednak w najbliższym czasie możesz mi się przydać. Naprawdę przydać. Szykuje się mała wojna.
- Taa, będziecie bronić honoru dzieciaka i rozkapryszonych dziewczynek - pokiwał głową. - Wszystko słyszałem.
Will chciał coś powiedzieć, ale zamknął usta, widząc, że z naprzeciwka idą w jego stronę Shawn i Jerry. Minęli się bez słowa, jednak przez cały ten czas mężczyzna patrzył prosto na niego. I było w tym spojrzeniu coś, czego się obawiał.
- On wie - stwierdził poważnie Ruder. - Patrzy na mnie i nie odwraca wzroku. Wie, że z tobą jest coś nie tak.
Will westchnął ciężko.
- Dziwne, że inni jeszcze tego nie zauważyli. Moje skłonności do rozmawiania z powietrzem i nagłych zmian osobowości powinny rzucać się w oczy.
Ruder skierował wzrok w stronę nieba, a mężczyzna podążył za jego przykładem. Słońce niemal całkowicie zaszło już za drzewami. Zbliżała się godzina narady.
- Musisz uważać - powiedziało alter ego. - Kiedy ludzie odkryją, że posiadasz nieistniejącego towarzysza i ogólnie jesteś niestabilnym psychicznie gościem, mogą zacząć szaleć. Ktoś taki jest bardzo nieprzewidywalny. Stanowi zagrożenie, a czasami… lepiej po prostu się go pozbyć, zanim zrobi coś głupiego.
Nic nie odpowiedział.

******

Drzwi zamknęły się za nimi, kiedy tylko przekroczyli próg domu. Jerry bez słowa minęła go i wmieszała się w grupę oczekującą w salonie. Czuł na sobie spojrzenia wszystkich zgromadzonych w tym pokoju, ale wyprostował się hardo i wszedł do środka.
- Gdzie Sara? - zapytał, zwracając się do Jessego.
- Poszła spać - odpowiedział. - Wczoraj siedziała do późna, bawiąc się klockami.
Kiwnął głową. Ustawił się tak, by objąć spojrzeniem całą grupę, a następnie zajrzał po kolei każdej osobie w oczy. Już czas.
- Wybiła godzina - powiedział teatralnie, uśmiechając się beznamiętnie. Wziął głęboki wdech. - Głosujemy.
- Ty pierwszy - oznajmił wspaniałomyślnie Horny, choć Shawn wyczuł w zdaniu nutkę drwiny.
- Moje stanowisko się nie zmieniło. Zamierzam bronić tego miejsca i nas tak dobrze, jak potrafię, ale dopóki nie znamy prawdziwych intencji władz Derry, nie uważam, byśmy mogli spodziewać się ataku z ich strony. Nie jesteśmy zabójcami, tylko przestraszonymi mieszkańcami lasu, obawiającymi się najgorszego. Atak na obce miasteczko to jawne wypowiedzenie wojny i coś prymitywnego. Nie chcę, żebyśmy zachowywali się jak zwierzęta. Ten świat jest już wystarczająco popaprany.
- Ci ludzie zamordowali moich rodziców z zimną krwią - oświadczył z zaciśniętymi zębami Jesse. - Należy im się śmierć. Jestem za atakiem.
Członkowie grupy przyzwyczaili się do tego typu deklaracji ze strony chłopaka, który starał się gorliwie wypełniać prośbę matki, ale część z nich i tak była zszokowana. Takie słowa z ust nastolatka nigdy nie staną się czymś normalnym.
- Też jestem za napaścią - stwierdziła Kendra. - Moja siostra pewnie mnie popiera - dodała, a Maria pokiwała głową twierdząco. - Nacierpieliśmy się wystarczająco z rąk tych ludzi. Teraz przyszła kolej na nich.
- Will?
- Jestem przeciwny planowi ataku - powiedział, masując nerwowo nogę. - Na własnej skórze przekonałem się, że walka to nic miłego. Tak długo, jak możemy jej uniknąć, powinniśmy się tego trzymać. Zwłaszcza że wciąż nie wiemy, czy nie była to przypadkowa strzelanina.
- A więc mamy dwa do trzech… - zaczął Shawn, ale gwałtownie przerwała mu Jane:
- Nie chcę, żeby ludzie znowu zaczęli ginąć - załkała. - Staję po stronie Shawna i Willa.
Detektyw uśmiechnął się słabo.
- Remis. Reszta?
Jeszcze tylko trzy osoby nie zagłosowały. Nieparzyście, co znaczyło, że któraś z nich ostatecznie zadecyduje o najbliższej przyszłości grupy. I przyszłości w ogóle. Horny, Jerry i Josh spojrzeli nieśmiało po sobie, jakby nie wiedząc, kto ma zacząć. W końcu zdecydował się odezwać ten ostatni, choć nie do końca tak, jak oczekiwano:
- Nie głosuję, na mnie nie patrzcie. To nie moja wojna i nie zamierzam głupio poświęcać się dla jeszcze głupszej sprawy. Ja tam czuję się tutaj bezpiecznie i o ile jutro nieznajomi nie wbiją na podwórko i nie wystrzelają wszystkich, których znajdą, nie sądzę, żebym zmienił zdanie.
Kendra zwróciła się w jego stronę z gniewnym wyrazem twarzy. Już otwierała usta, żeby powiedzieć coś bardzo niemiłego, kiedy zaczęła mówić Jerry:
- Jestem za atakiem. - Ojciec spojrzał karcąco na córkę, ale wytrzymała spojrzenie. - To nasza wojna, tato, czy tego chcesz, czy nie. Wszyscy jesteśmy zagrożeni i dopóki czegoś z tym nie zrobimy, nic się nie zmieni. - Następnie skierowała parę oczu w kierunku Shawna i powiedziała niepewnie: - Przepraszam. Takie jest moje zdanie.
- Spokojnie - uśmiechnął się. - Każdy ma własne. Na tym polega demokracja… No, to został nam tylko jeden głos.
Horny uśmiechnął się zwycięsko. To był zdecydowanie jego dzień.
- A więc przegłosowane.
Shawn westchnął. Tak to się właśnie miało rozegrać. Już za kilka dni wyruszą na bezmyślną bitwę z wrogiem, którego nie znają i o którym nie wiedzą nic więcej ponad to, co opowiedziały Maria i Kendra. Stanowczo nie zgadzał się z postanowieniem grupy, ale tak długo, jak będzie jej członkiem, zrobi wszystko, byle wiodło im się jak najlepiej. Nawet jeśli część z nich przypłaci plan większości własnym życiem.
- Zgoda, będziemy walczyć - powiedział twardo i zdecydowanie, patrząc każdemu z osobna w oczy, zupełnie jak na początku spotkania - ale zrobimy to po mojemu.

6 komentarzy:

  1. Cześć~!
    Chciałam poinformować, iż zostałeś nominowany do LBA, więcej informacji: http://stories-by-sakura.blogspot.com/2014/02/liebster-blog-award.html
    Pozdrawiam~!

    OdpowiedzUsuń
  2. Rozkręca się wojna...kurcze wyzwanie przed tobą bo ciężko będzie opisać tak dynamiczną akcję ;d już nie mogę się doczekać!

    OdpowiedzUsuń
  3. Yeah! Po nowych dwóch rozdziałach już mi się podoba. Tylko czekać na tą wojnę z władzami Derry. Mam nadzieje , że nikomu z grupy nic się nie stanie. :P Tylko czekać na resztę rozdziałów. :)

    OdpowiedzUsuń
  4. No właśnie...Ciekawe kto zginie a może jednak nikt...Zaprzyjaźniłam się z całą grupą-nawet Jane, która początkowo nie przypadła mi do gustu wzbudziła we mnie współczucie i szkoda mi jej...więc nie che by ktoś ginął :/ ale taki już urok postapokaliptycznych klimatów.

    OdpowiedzUsuń
  5. Kath była zwyczajną, od nikogo się nie wyróżniającą nastolatką mieszkającą w Georgii. Do czasu. Pewnego dnia dostała telefon z wieścią o zamordowaniu jej ojca. Dziewczyna postanowiła rozwiązać zagadkę jego śmierci, lecz przeszkodził jej w tym Mike. Chłopak twierdził, że dziewczyna musi iść dalej bez względu na to co ją spotkało. Ale co tak naprawdę nim kierowało? Uczucie którym ją darzył, czy może tajemnica którą sam skrywał? Pół roku później Katherine została oskarżona o morderstwo.
    Jesteś ciekawa jak potoczą się jej losy? Zapraszam na mój blog <3
    Przepraszam za spam, ale dopiero zaczynam :)
    http://because-someday-it-will-be-better.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  6. jako czytelnik zostawiam BARDZO "krotka notke" xD dziekuje ;3

    OdpowiedzUsuń