niedziela, 9 lutego 2014

Rozdział 7: Nic nie trwa wiecznie

Kiedy był mały, nienawidził cebuli. Gdy tylko zauważył ją na kanapce, od razu odmawiał jedzenia i odsuwał od siebie talerz z oburzoną, gniewną miną nieletniego grymaśnika. Mimo to matka chłopca nigdy się nie poddała. Próbowała wyperswadować synowi chociażby spróbowanie warzywa, ale ten twardo stał przy swoim. W końcu zrozumiała, że tylko drogą podstępu zdoła cokolwiek zdziałać. Zaczęła wkładać cebulę pomiędzy warstwy kanapek, a on, nieświadomy niczego, pałaszował je z uśmiechem na ustach. I kiedy sztuczka wyszła wreszcie na jaw, nie odrzucił gwałtownie jedzenia na bok. Delikatnie ugryzł. Jeden raz, drugi. Zjadł do końca i poprosił o następną. Cebula mu zasmakowała. I właśnie taki jest człowiek – zdolny do przystosowania się do nowych warunków. Wystarczy tylko odrobina czasu. No, może nie zawsze odrobina. Dla nich dwa miesiące to wciąż było za mało.
To nie znaczy, że absolutnie niczego się nie nauczyli. Nie o to chodziło. Po prostu nawet tyle tygodni życia w świecie wypełnionym po brzegi chodzącymi trupami nie zdołało zmienić Shawna wystarczająco, by zaczął postrzegać to za coś normalnego. Choć od ponad dwóch miesięcy nikt z nich nie zginął, nie został ranny ani ugryziony, to i tak część czasu przeznaczonego na patrole spędzał na sprawdzaniu, czy wszyscy członkowie grupy są cali i zdrowi. Jeśli istniała rzecz, której nauczyły go te śmierdzące zwłoki, to na pewno była nią ostrożność.
Inni też wnieśli coś od siebie, aby zwiększyć bezpieczeństwo ich małego skrawka ziemi na wyłączność. Horny stwierdził, że budka przy stodole jest świetnym miejscem do obserwacji otoczenia i wypatrywania zagrożeń. Snajperzy zmieniali się co pewien czas. Ktoś inny rzucił pomysłem racjonowania żywności. Chociaż zapasy nie należały do niewielkich, to kiedyś z pewnością się wyczerpią i powinni opóźniać ten moment tak długo, jak tylko mogą. Oprócz tego poszerzyli znacząco zajmowany obszar. Na działce zrobiło się w końcu ciasno, a że spędzą tam jeszcze wiele miesięcy, zanim wojsko i naukowcy uporają się z problemem, lepiej, by miejsca mieli pod dostatkiem.
O ile pomoc w ogóle kiedykolwiek nadejdzie.
- Zapuściliśmy się daleko w głąb lasu – stwierdził Will, wytrącając Shawna z przemyśleń. – Nawet nie kojarzę tej okolicy.
- Jeszcze trochę. W końcu coś znajdziemy.
Mężczyzna miał rację. Polowania zazwyczaj zaczynały się i kończyły w miejscu, w którym Will ocalił niegdyś Kendrze życie, ale zdarzały się dni, kiedy zwierzyny brakowało dosłownie wszędzie. Tak jakby czuła zbliżające się zagrożenie uzbrojone w karabiny myśliwskie i chowała w norach, obserwując drapieżników z głębokich kryjówek. Oczywiście, jeden z takich dni wypadł akurat wtedy, gdy to Shawn postanowił udać się do lasu.
- Może powinniśmy zawrócić, co? – zapytał Will, rozglądając się nerwowo wokół siebie. Trzymał broń mocno, jakby bojąc się, że ktoś mu ją wyrwie. – Zaczyna się ściemniać.
Shawn przewrócił oczami i pokręcił głową.
- Spokojnie. Jak tylko coś upolujemy, natychmiast wracamy na działkę.
- Niczego tu nie ma – stwierdził mężczyzna. – Krążymy pośród tych drzew już od kilku godzin, a nie usłyszeliśmy nawet najcichszego pisku. Odpuśćmy sobie na dzisiaj, spróbujemy jutro.
- Jaki jest twój problem? – wyrzucił z siebie zdenerwowany detektyw. – Sam zaproponowałem, że pójdę na polowanie i byłem gotowy ruszyć w pojedynkę, a jednak wyskoczyłeś z propozycją pomocy. Gdybym wiedział, że będziesz jęczeć przez pół drogi, nigdy bym cię nie zabrał. Zresztą, miałeś wybór – polowanie albo strzelnica - i postawiłeś na to pierwsze.
Will mruknął coś pod nosem w odpowiedzi. Znając życie, nie było to nic miłego.
- Jestem zmarznięty i zmęczony – westchnął. – Kiedy wybierałem opcję numer jeden, nie miałem pojęcia, że zamierzasz krążyć po tym pustkowiu z uporem maniaka.
- Po prostu się zamknij – zakończył dyskusję Shawn.
Wciąż nie wiedział, czy w ogóle lubi Willa. Ten mężczyzna był… dziwny. Tak, to najlepsze słowo. Raz pewny siebie, niemalże arogancki i prący naprzód jak czołg, innym razem tchórzliwy, cichy, nieśmiały. Miał częstsze wahania nastrojów niż dowolna kobieta w grupie, włączając Kendrę. Gdyby nie to, że rzadko kiedy wychylał się ze swoich kryjówek, prawdopodobnie wylądowałby na końcu listy najsympatyczniejszych mieszkańców działki. Tymczasem musiał zadowolić się miejscem przed Joshem, wiecznie opryskliwym staruszkiem i Hornym, który zapewne w duchu poprzysiągł Shawnowi wieczystą wojnę.
Mimo to irytował detektywa fakt, że zamiast udać się na ćwiczenia strzeleckie, Will przyczepił się akurat do niego. Inicjatywa Kendry była naprawdę dobra, a urządzenie strzelnicy na jednej z leśnych polan okazało się strzałem w dziesiątkę. Choć akurat jemu treningi średnio się przydały, tak niektórzy poczynili ogromne postępy, bardzo często z zerowej pozycji. Na przykład taki Jesse. Pomimo tego że chłopak zaczął później niż inni, szybko wyrobił oko strzelca. A już z pewnością radził sobie lepiej od Marii, która po kilkudziesięciu chybionych kulach rzuciła pistolet na ziemię i urządziła własną arenę do ćwiczeń walki bronią białą. Chętnych było zdecydowanie mniej.
- Mam pomysł. Kilkaset metrów… - zaczął Will, ale Shawn natychmiast mu przerwał:
- Cicho! Słyszę coś…
Zdziwiony tak nagłą reakcją towarzysza, mężczyzna począł rozglądać się wkoło z jeszcze większą nerwowością. Tymczasem detektyw nasłuchiwał. Albo mu się zdawało, albo zaledwie przed kilkoma sekundami do uszu dotarł dźwięk przypominający zwierzęcy chód. W końcu także Will wychwycił odgłosy.
- Miałeś rację – szepnął, ale Shawn przyłożył palec do ust, żeby siedział cicho.
Dźwięki stawały się coraz głośniejsze. Rytm regularnie stawianych na ściółce kopyt, łap czy jeszcze czegoś innego powoli stabilizował się.
- Czy ono… biegnie? – zapytał Will z zaciekawieniem.
Shawn wzruszył ramionami, nie przestając się rozglądać.
- Może czegoś się przestraszyło?
- Zmierza w naszym kierunku – stwierdził Will, nasłuchując. Po kilku sekundach otworzył szeroko oczy ze zdumienia i chwycił pewniej broń. – I nie, nie ucieka. Ono szarżuje.
Shawn przez chwilę patrzył na niego, jak na kogoś niepełnosprawnego umysłowo. Jednak tylko przez chwilę. Kiedy krzaki za nimi poruszyły się i wyskoczył z nich kundel, by zatopić kły prosto w nodze Willa, zrozumiał, że w jego słowach nie było niczego szalonego.
******
Pocisk trafił idealnie w środek puszki po konserwie, zrzucając ją z pozostałości po ściętym drzewie na ściółkę leśną. Pusty magazynek wypadł z pistoletu na ziemię, a Jesse sprawnym ruchem załadował kolejny i odbezpieczył broń, po czym przycelował ponownie. Następny kawałek metalu został strącony z pozycji. I jeszcze trzeci. I czwarty. I tak aż do ostatniego, po którego zbiciu chłopak cofnął rękę i, niczym kowboj z westernu klasy B, dmuchnął w lufę. Zero chybień. Powoli się do tego przyzwyczajał.
- Świetnie! – skomentowała krótki pokaz Kendra. Jesse nie wiedział, że kobieta go obserwowała, więc wzdrygnął się na dźwięk jej głosu. – Robisz naprawdę ogromne postępy!
Uśmiechnął się. Nie musiała mówić. Dobrze o tym wiedział. Choć długo prosił dorosłych członków grupy o pozwolenie na posługiwanie się bronią palną, to nadrabiał zaległości w zastraszającym tempie. Pewnie wielu z nich spoglądało na chłopca z zazdrością, nie mogąc znieść myśli, że jakiś małolat trafia w cel lepiej od nich, ale właśnie tak wyglądało to w rzeczywistości. Strzelanie było rzeczą, do której po prostu miał talent. I wiedział o tym, od kiedy po raz pierwszy wziął do ręki pistolet.
Spojrzał na pozostałych. A właściwie Jerry, bo tylko ona ćwiczyła tu strzelanie, jeśli nie liczyć jego. Z dnia na dzień coraz bardziej się wykruszali. Na początku na ćwiczenia przychodzili niemalże wszyscy. Pierwsza odpuściła sobie Maria. Później Horny i Shawn. Jak widać, teraz zrezygnował także Will.
Na swoje pięć puszek kobieta chybiła dwukrotnie, a więc musiała wykonać siedem strzałów. Jesse mógł być z siebie dumny. Nawet osoby, które już wcześniej miały do czynienia z bronią, nie mogły się z nim równać.
- Coś słabiutko – stwierdziła Kendra, cmokając. – Trochę kiepskie efekty, jeśli wziąć pod uwagę to, że jako paparazzi chodziłaś na strzelnicę przed wybuchem zarazy.
Wzruszyła ramionami.
- Może po prostu mam zły dzień.
- Zazwyczaj miewasz złe dni.
- Coś cię ugryzło? – zapytała zimno Jerry, zmieniając magazynek i patrząc spode łba na nauczycielkę. – Czy ma to jakiś związek z tym, że po raz kolejny Dale odpuścił sobie ćwiczenia?
Kobieta zapłonęła rumieńcem. Jej oczy miotały błyskawice.
- Pilnuj swojego nosa.
- Hmm, ciekawe, co też teraz robi. – Jerry udała, że się namyśla. – A, już wiem! Przecież widziałam go z Jane w ogrodzie! Och, wybacz. Ostatnio coraz częściej zapominam o różnych rzeczach. – Kendra zazgrzytała zębami, a rozmówczyni odpowiedziała jej szerokim, ślicznym uśmiechem. – Widzisz? A wystarczyło być odrobinę milszą.
Jesse pokręcił głową. Dorośli i ich durne sercowe sprawy. Zamiast skupiać się na tym, co naprawdę ważne, flirtowali ze sobą, kiedy tylko mogli. A później mieli do innych pretensje. Chłopak nie był w stanie zrozumieć logiki takiego rozumowania.
Kendra już chciała coś powiedzieć, najprawdopodobniej bardzo opryskliwego, gdy wypatrzyła pośród drzewami idącego w ich kierunku truposza. Umarlak nie różnił się zbytnio od pozostałych przedstawicieli gatunku. Ot, to samo, tępe spojrzenie pustych oczu, przeraźliwie chude ciało, blada cera i szmaty udające ubrania całe poplamione krwią. A jedynym dźwiękiem, jaki potrafił z siebie wydusić, był jednomiarowy jęk.
Kobieta sięgnęła po swój karabin, ale Jesse powstrzymał ją ręką.
- Ja to zrobię.
Podniósł dłoń trzymającą pistolet na wysokość oczu i przymierzył. Czas nie zwolnił jak w filmach akcji, wzrok nie wyostrzył się. Całość trwała krócej niż kilka sekund. Po prostu wycelował i strzelił, a trafiona głowa zakołysała się to do przodu, to do tyłu, po czym ohydne zwłoki upadły na ziemię bez życia. Bułka z masłem.
Już się ich nie bał. Strach zastąpiła nienawiść. Gdy je widział, myślał automatycznie o sposobach pozbycia się tego pełzającego wbrew logice problemu. Sprawienia, by mózg – jedyny powód, dla którego jeszcze żyją – wypłynął im z czaszek.
Mama byłaby z niego dumna.

******

Już dawno życie nie było tak monotonne. Chociaż zewsząd otaczały ich zombie, to od dwóch miesięcy nie wydarzyło się nic ciekawego. Wystarczył dobry podział obowiązków, a nagle okazało się, że potwory nie są wcale aż takim wielkim zagrożeniem. Regularnie wystawiane czujki - jego pomysł - informowały o nadchodzącym niebezpieczeństwie, jeszcze zanim naprawdę stawało się niebezpieczne i pozwalały na szybkie uporanie się z problemem. Atak hordy okazał się dla nich czymś w stylu wojennego chrztu. Odrodzili się na nowo silni, zdeterminowani i twardzi. Zbyt twardzi, żeby kły zarażonych zdołały zedrzeć mięso z ich ciał. I to było cholernie nudne.
Horny zszedł po drabinie z miejsca warty. Przez godzinę obserwował ze znudzeniem, jak na polanie udającej arenę Maria ćwiczy posługiwanie się siekierką na truposzach. Pomyśleć, że nawet takie widowisko zaczynało go nużyć. Skierował się w stronę domu i przekroczył próg. Josh jak zwykle siedział w salonie i po raz bodajże kilkunasty czytał tę samą książkę. Miał czerwone, podkrążone oczy i neutralny wyraz twarzy, którym próbował pewnie maskować głód alkoholowy. Od kiedy wypił wszystkie butelki pochowane na działce, przeszedł na odwyk z konieczności. Nawet nie spojrzał na Horny’ego, gdy ten minął pokój i zaczął wchodzić po schodach na górę. Pobieżnie zajrzał do kilku pokoi, ale w żadnym nie znalazł osoby, której szukał. W końcu, zrezygnowany, wrócił na dół i wyszedł z powrotem na zewnątrz, tym razem tylnym wyjściem.
Kobieta, a właściwie dziewczyna, będąca obiektem jego pożądania mogła znajdować się tylko w jednym miejscu po tym, jak wykluczył pozostałe. Przez pierwsze dni pobytu na działce Jane czuła się bezużyteczna. Nie powiedziała mu tego, ale oczy i zachowanie mówiły wystarczająco dużo. Chodziła z miejsca na miejsce, proponując pomoc każdemu z osobna i godzinami spacerowała po podwórku bez celu. Dopiero po jakimś czasie postanowiła zrobić coś pożytecznego. Poszukała narzędzi i nawozów potrzebnych do pracy w ogrodzie i za domem, niedaleko miejsca, gdzie pochowali szczątki Maxa i Rona oraz ciało Rity, urządziła niewielką uprawę. Wyglądało na to, że naprawdę się na tym znała, bo czynności wykonywała sprawnie, szybko i dokładnie. Choć akurat hodowla roślinek nigdy nie należała do skrytych marzeń Horny’ego.
Nie pomylił się. Jane zajmowała się warzywkami, pochylona nad grządką. Jej tyłek prezentował się całkiem nieźle z tej strony, zwłaszcza że opięty był ciasnymi jeansami. Chętnie popatrzyłby na niego dłużej, ale dziewczyna w pewnym momencie mogła się zorientować, że ktoś ją obserwuje, więc profilaktycznie odwrócił wzrok i podszedł do ogrodniczki.
Jane uśmiechnęła się, gdy tylko go zobaczyła.
- Cześć - powiedziała radośnie.
Horny kiwnął głową na powitanie i przyjrzał się ogrodowi.
- Jak idzie? - zapytał.
- Całkiem nieźle. Klimat jest odpowiednio ciepły, żeby nasiona rosły w normalnym tempie. Jeśli nic się nie wydarzy, to już w przyszłym tygodniu będziemy mieli sałatę. Lubisz sałatę?
- Tak - powiedział.
Nienawidził sałaty.
- A ty nie na strzelnicy? - spytała Jane, uśmiechając się porozumiewawczo.
Pokręcił głową.
- Zamieniłem się wartami z Jerry, żeby mogła poćwiczyć. Długo nie używała broni i musi się z nią oswoić na nowo. - Jane mruknęła, że rozumie i wróciła do wyrywania chwastów. Horny wstąpił między grządki i przez chwilę oglądał prawie dojrzałe warzywa. Wyglądały znacznie lepiej niż te, jakie podawano w więzieniu. - A ty? - dodał po dłuższym milczeniu. Dziewczyna podniosła się i spojrzała na niego pytająco. - Nie chciałabyś wybrać się kiedyś na strzelnicę?
Przez twarz nastolatki przemknął ledwo zauważalny cień, ale Horny’emu udało się go wychwycić, zanim zniknął. On zawsze wyłapywał takie rzeczy.
- Nie, nie… Dzięki za propozycję, ale nie chcę…
- Czemu? - pociągnął temat Dale, autentycznie zaciekawiony.
- Mam niezbyt miłe doświadczenia z bronią palną - uśmiechnęła się słabo Jane. - Źle mi się kojarzy.
- Chodzi o coś, co wydarzyło się po tym, jak zmarli zaczęli wstawać z grobów?
Oczy dziewczyny zalśniły w Słońcu, całe przeszklone od ledwo trzymanych w ryzach łez. Horny podbiegł do niej ostrożnie tak, by nie uszkodzić warzyw, uklęknął i położył jedną rękę na jej ramieniu, a drugą na dłoni. Na twarzy miał wymalowane współczucie.
- Przepraszam, nie chciałem. Nie powinienem pytać…
- Nic się nie stało - odparła z wymuszonym uśmiechem Jane, ściskając dłoń Horny’ego swoją. Pociągnęła nosem, ale udało jej się powstrzymać łzy przed wypłynięciem na powierzchnię. - Po prostu są to dla mnie naprawdę przykre wspomnienia… Nie jestem jeszcze gotowa, żeby o tym rozmawiać.
Mężczyzna skinął głową ze zrozumieniem i pomasował ramię na uspokojenie, po czym wstał i udał, że przygląda się workowi nawozu opartemu o płot.
- A inne warzywa? Pomidory, ziemniaki? Nie samą sałatą człowiek żyje.
Jane przetarła oczy i podniosła się z kupką chwastów trzymaną w ręce. Minęła Horny’ego i podeszła do taczki, by wrzucić tam niechcianych gości ogrodu.
- Z ziemniaków może by coś było, może nie, ale nie chciałam zepsuć całej uprawy, więc z nich zrezygnowałam - wyjaśniła. - Bałam się, że przyjdą przymrozki i je zniszczą. Sałata dojrzewa znacznie szybciej. Za kilka miesięcy spróbuję zasadzić więcej warzyw. Za późno zaczęłam, to wszystko.
- Wierzysz, że będziemy żyli w tym miejscu tak długo?
- Tu jest bezpiecznie. Mamy schronienie, jedzenie, broń. To, czego potrzebujemy. Dlaczego mielibyśmy się stąd ruszać?
Wzruszył ramionami.
- Ciężko przewidzieć przyszłość w dzisiejszych czasach - stwierdził.
Jane przysunęła się do rączek taczki i podniosła je z ziemi. Zanim odjechała, odwróciła się jeszcze na chwilę do niego i powiedziała:
- Powinniśmy chociaż się postarać. Taka działka to prawdziwy skarb, kiedy za oknami czyhają te stwory… A teraz wróć już na wartę - dodała z uśmiechem. - Lepiej, żeby nic nas nie zaskoczyło. Porozmawiamy później.
Kiwnął głową, przyznając jej rację i odwrócił się w stronę furtki. Kiedy Jane wreszcie ruszyła naprzód, spojrzał raz jeszcze na krągły tyłek młodej dziewczyny. O tak. Na pewno będą ze sobą często rozmawiać.

******

Słowa Shawna dźwięczały mu w uszach. “Zresztą, miałeś wybór - polowanie albo strzelnica. Wybrałeś to pierwsze”. Mężczyzna miał rację. Od początku miał cholerną rację. Chociaż - kiedy jeszcze byli na działce - przeczucie podpowiadało Willowi, żeby poszedł dzisiaj na ćwiczenia, zdecydował się na zabawę w myśliwego. Tylko dlatego że ostatnim razem mała grupka zombiaków usłyszała ich strzały i przypełzła na ćwiczenia, pozwalając przetestować teorię w praktyce. Innym. Jego wyłącznie paraliżując strachem. To był jedyny powód, dla którego postanowił pomóc Shawnowi i okazało się, że tchórzostwo wpędziło byłego pracownika sieci supermarketów w jeszcze większe kłopoty.
Czuł się, jakby ktoś puszczał całą tę sytuację w zwolnionym tempie na zniszczonej zębem czasu płycie, która dźwięki wyłapuje z pewnym opóźnieniem. Widział każdy szczegół na pysku kundla, gdy zwierzę zatapiało kły w jego nodze. Obserwował z rosnącym przerażeniem chłodne piękno tak pełnego detali zjawiska. Kiedy zęby dotknęły łydki przez chwilę wyczuwał przyjemne mrowienie. Nawet zamknął oczy, by napawać się rozkosznymi łaskotkami. Jednak wtedy wbiły się jeszcze dalej i momentalnie przywróciły go do rzeczywistości. Ból był rozdzierający.
Will wrzasnął na cały głos, a ciepła krew pociekła po nodze. Zapominając o tym, do czego tak naprawdę służy broń palna i co potrafi, zaczął okładać zwierzę karabinem. Pies okazał się albo bardzo głodny, albo bardzo zdeterminowany. Gryzł raz po raz, nic sobie nie robiąc z uderzeń mężczyzny. W końcu Shawn wziął sprawy w swoje ręce. Podbiegł do kundla, przyłożył lufę do jego pyska i strzelił. Zwierzę wydało ostatni, płaczliwy jęk i umilkło na wieki, osuwając się na ziemię.
Will już chciał mu podziękować, gdy towarzysz chwycił go za kurtkę i popchnął w stronę najbliższych drzew, samemu także rzucając się w tym kierunku. Przez chwilę myślał, że Shawn zwariował, ale wtedy usłyszał huk wystrzałów i odgłos pocisków wbijających się w grunt. Przysiągłby, że część z nich otarła się o materiał jego spodni. Jasna cholera.
- Co się dzieje?! - krzyknął, kryjąc się za osłoną.
- Spuścili psa tylko po to, żeby nas zdekoncentrować - wyjaśnił Shawn, ostrożnie wyglądając zza drzewa. - To była pułapka. Chcą nas zabić.
Cholera, cholera, cholera. Will pobladł jeszcze bardziej. Już wcześniej był zdenerwowany. Teraz miał niekontrolowane drgawki, a pot spływał po jego twarzy, jak woda po wyjściu z basenu.
- Ilu ich jest?
- Nie wiem, nie mogę ich dojrzeć. - Przez chwilę rozglądał się uważnie, po czym dodał cicho: - Nie możemy dać się okrążyć, bo wtedy po prostu nas zamkną. Nie będziemy mieli żadnych szans. Musisz przebiec tam - powiedział, wskazując na oddalone od nich o kilka metrów drzewo. - Rana nie jest zbyt głęboka i nie uszkodziła żadnych mięśni, dasz radę. Będę cię osłaniał.
- Co?! - prawie krzyknął przerażony mężczyzna. - Nie, nie! Ja nie dam rady! Nie mogę!
- Musisz - naciskał Shawn, patrząc mu głęboko w oczy. Widział w nich rosnące przerażenie. - Bez tego wystrzelają nas jak kaczki.
Albo oczy go oszukiwały, albo ten świat naprawdę tracił na ostrości obrazu.
- Po prostu… - mruknął Will, kręcąc głową, ale sam nie wiedział, jak skończyć zdanie.
“Po prostu zaraz zleję się w gacie”?
- Cholera jasna! - zaklął Shawn. Podniósł się lekko, wychylił karabin i oddał kilka strzałów, z których każdy chciał rozsadzić Willowi głowę. Następnie rzucił się w stronę krzaków, jakie wcześniej wskazywał towarzyszowi. Ścigały go wrogie kule, ale na szczęście żadna nie sięgnęła celu. Po chwili siedział już ukryty za kolejną osłoną.
Wtedy Will zrozumiał, o co chodziło mężczyźnie. Ich pierwsza pozycja, z której nie chciał się ruszyć, była idealnym punktem dla strzelca. Jednocześnie odpowiednio zasłoniętym dzięki dwóm położonym blisko siebie drzewom, jak i mającym wystarczająco dużo otworów do regularnego zasypywania przeciwników pociskami. Shawn wiedział, że nie będzie z niego za wiele pożytku. Wysyłając go w inne miejsce, uniemożliwiłby napastnikom okrążenie myśliwych, a przy tym mógłby samemu wyeliminować ich z gry. Strzelał odpowiednio dobrze, żeby w końcu trafić w cel. Will strzelał za to raczej kiepsko. A już szczególnie, kiedy siedział sparaliżowany strachem na środku pola małej bitwy.
Pociski przeszyły powietrze niedaleko jego głowy. Instynktownie skulił się jeszcze bardziej i spojrzał na Shawna. Mężczyzna wstał, by oddać kilka strzałów i uklęknął ponownie. Musiał zmienić magazynek, ale w międzyczasie zdołał pokazać coś sojusznikowi ręką. Dwa palce. Dokładnie tylu ludzi mogło dzisiaj sprawić, żeby ich historia skończyła się tu i teraz.
Ostatnim razem bał się tak bardzo, gdy siedział w kuchni domku na działce podczas ataku hordy. Chwiał się na nogach i kłócił ze swoim drugim ja, które próbowało zmusić go do pójścia na wojnę… No właśnie. To było kluczem do wyjścia z sytuacji. Zupełnie zapomniał o tym, że przecież Ruder tylko czeka na okazję do zaprezentowania własnej siły i nieudolności Willa. Nienawidził choroby, jednak… chciał żyć. A nie uda mu się to, gdy przeciwnicy przestrzelą koszulę Shawna. Musiał zrobić tylko jedno.
- Potrzebuję cię - szepnął, mając nadzieję, że alter ego go wysłucha. - Pomóż mi.
I wysłuchało.

******

Niedobrze. Shawn nie był wystarczająco zaprawiony w boju, żeby w pojedynkę - bo tak naprawdę Will nic nie robił - przeciwstawić się dwójce przeciwników. Chociaż udawało mu się oddawać strzały, to zyskiwał tym jedynie czas. Odwlekał nieuniknioną porażkę. Przeciwnicy potrafili używać broni w przeciwieństwie do jego towarzysza. Prędzej czy później uda im się przebić przez ogień zaporowy i trafić któregoś z nich, a wtedy drugiemu pozostanie wyłącznie ucieczka. Choć po prawdzie teraz też był całkiem niezły moment na wycofanie się. Shawn tracił nadzieję. Z sekundy na sekundę przekonanie o możliwości wyjścia z sytuacji obronną ręką coraz bardziej malało, aż stało się mikroskopijnie nikłe. I wtedy wydarzyło się coś nieoczekiwanego.
Przez krótką chwilę myślał, że Will oszalał. Jednak nie, mężczyzna nie był głupi. Kiedy wyskakiwał zza drzew, mierzył, strzelał i leciał w stronę kolejnej osłony, zbliżając się do wrogów, miał plan. Ich oczy na chwilę się spotkały i detektyw zobaczył w nich zabójczą mieszankę. Połączenie determinacji, gniewu, szaleństwa, dumy. Dokładnie takie samo, jakie zawsze towarzyszyło Willowi, gdy z tchórzliwego człowieka zmieniał się w maszynę do rozróby. Jeszcze przed kilkunastoma sekundami ten śmiertelnie przerażony mężczyzna kulił się za drzewami i modlił o przeżycie. Teraz wyskoczył zza kurtyny, nie zważając na ranę, a maska spadła mu z twarzy. Wybiegł, by zabijać.
Shawn w mig zrozumiał, jaki był plan sojusznika. To, co wcześniej mówił mu o możliwości zamknięcia ich w jednym miejscu, chciał wykorzystać przeciwko wrogom. Detektyw wstał, oddał kilka strzałów i rzucił się w przeciwnym kierunku, w stronę odpowiednio dużej przeszkody. Pociski przeszyły powietrze, ocierając się o jego ubrania, ale zastanawianie się, jak bardzo bliski był śmierci, odłoży na później. W kryzysowych sytuacjach człowiek robi sporo niekoniecznie mądrych rzeczy.
Kiedy znalazł się już za następną osłoną, policzył do pięciu i wychylił się, by zasypać przeciwników kulami. Wtedy zauważył jednego z nich. Mężczyzna podniósł się zza skały, która stanowiła jego przyczółek i spokojnie wymierzył w Shawna. Detektyw wiedział, że jeśli tylko naciśnie na spust, pocisk z pewnością nie chybi. Jednak taki Will miał plan, a współpraca opiera się na zaufaniu. I tym razem sojusznik go nie zawiódł. Po przeciwnej stronie pola bitwy towarzysz Shawna obrócił lufę karabinu prosto w ciało odsłoniętego wroga i strzelił, zanim ten zrobił to samo. Samozwańczy myśliwy zobaczył, jak koszula rozrywa się w miejscu, gdzie w ciele znajduje się serce i wypuszcza małą chmurkę krwi. Mężczyzna opuścił broń, złapał się wolną ręką za ranę i spojrzał ze zdziwieniem na niedoszłą ofiarę, po czym upadł na ziemię bez życia.
Shawn wrócił za osłonę i odetchnął z ulgą, a ciężki kamień spadł mu z serca. Zaufać komuś, gdy się upada i liczy na przytrzymanie, to jedno. Zaufać komuś, kiedy obcy facet mierzy do ciebie z pistoletu, to drugie. Przez chwilę miał autentyczne wrażenie, że patrzy śmierci w oczy. Na szczęście Will w porę zasunął żaluzje.
Teraz sytuacja sprzyjała im jak nigdy dotąd. Za kilka minut martwy gość wstanie z powrotem na nogi i zatopi zęby w swoim sojuszniku. Żaden z nich nie zamierzał przestrzelić mu czaszki, a drugi z przeciwników musiałby podnieść się na nogi i wysunąć lufę karabinu nad skałą, żeby to zrobić. Znajdował się w potrzasku. Miał kilka wyjść, z których każde oznaczało porażkę. Jedynym skutecznym było unicestwienie Shawna i Willa, ale to raczej nie wchodziło w grę.
W końcu panika zwyciężyła. Mężczyzna wyskoczył zza osłony i rzucił się do ucieczki, licząc na łut szczęścia. Detektyw podniósł karabin na wysokość oczu, przymierzył i strzelił. Kula trafiła prosto w głowę. Nie miał żadnych szans.
Shawn powoli, jakby nie wierząc, że to koniec, przestąpił nad małymi krzakami i wyszedł na środek miejsca, które jeszcze przed chwilę było areną. Will również się odsłonił i podszedł do leżącego na skale trupa, kuśtykając lekko. Oddał strzał w czaszkę akurat w momencie, gdy głowa podniosła się i zajęczała przeciągle. Potem umilkła na zawsze.
- No, to wszystko - mruknął Will, kładąc karabin na ramieniu, jak gdyby nic się nie wydarzyło. - Spadamy?
- Daj mi chwilę - powiedział Shawn i podszedł do ciała, by je przeszukać.
- Ano tak, racja - przyznał Will i ruszył w stronę drugich zwłok. - Może mieli przy sobie coś użytecznego. Zabierzmy też amunicję i broń. Z pewnością się przydadzą.
Tak naprawdę nie o to mu chodziło, kiedy klękał przy martwym mężczyźnie, ale uwagi były mądre, więc nie zanegował słów towarzysza. Chciał dowiedzieć się czegoś więcej o niedoszłych oprawcach. Czemu ich zaatakowali? Kim byli? Skąd pochodzą?
Niestety w pierwszym ciele nie znalazł odpowiedzi na swoje pytania. Oprócz scyzoryka, paczki papierosów i pudełka zapałek nie było tam nic użytecznego. Minął Willa i podszedł do następnego trupa. Sojusznik powiedział, że już zabrał rzeczy, jednak Shawn pokiwał tylko głową bez sensu. W tej chwili znajdował się w innym świecie. Tym, do jakiego zawsze się udawał w godzinach pracy, kiedy życie płynęło znacznie spokojniej.
W kieszeniach spodni nie było interesujących przedmiotów. Przeszedł więc do grzebania w kurtce. W kieszonce na piersi znalazł zdjęcie kobiety. Pięknej kobiety. Przez chwilę wpatrywał się tępo w obrazek, mając w głowie pustkę. Co powie, kiedy jej mąż, chłopak, przyjaciel nie wróci dziś do domu? I czy w ogóle żyje? Odpędził od siebie te myśli i odrzucił zdjęcie. Współczucie to ostatnia emocja, jaką powinien teraz odczuwać. Zostali zaatakowani, bronili się, zwyciężyli. Kropka. Znajomy kobiety nie był aniołkiem. Zginął, bo chciał zabić, ale los odwrócił się przeciwko niemu.
Już miał na tym skończyć przeszukiwanie, gdy w oczy rzucił mu się kolejny szczegół. Odznaka policyjna. Chciwie złapał za nią i zerwał z piersi, po czym zaczął dokładnie oglądać ze wszystkich stron. Pogrzebał w drugiej kieszeni, wyciągnął dokumenty i przejrzał je. James Wett, policjant z miasteczka Derry. A oni znajdowali się teraz bardzo blisko trasy, na której rozstawiono kolczatkę do wyłapywania biednych przejezdnych. To mógł być tylko zbieg okoliczności, ale kariera detektywa nauczyła go jednego.
Zbiegi okoliczności nie istnieją.

2 komentarze:

  1. WOW to się nazywa wrócić z pierdnięciem :D
    Każdy rozdział podsyca moją ciekawość i już czekam na kolejny...

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń