niedziela, 19 stycznia 2014

Rozdział 5: Wszędzie śmierć

Jane czuła się, jak w transie. Pamiętała, że zabrała broń z kominka, wślizgnęła się cicho na górę, zamknęła szczelnie drzwi i po prostu przyłożyła zimną lufę pistoletu do głowy. W niczym nie przypominało to jednak filmów, w których twórcy zawarli tego typu sceny. Życie nie przeleciało jej nagle przed oczami, nie zmaterializowała się zjawa dawnego przyjaciela. Mimo wszystko na swój sposób odpłynęła. Tak jakby oddzieliła się od ciała, stanęła obok i bez słowa obserwowała działania wykonywane przez materialną formę. Tymczasem ta czekała na nią. Można powiedzieć, że oba ciała obserwowały siebie nawzajem, chociaż żadne z nich nie mogło zacząć. A właściwie skończyć. Niewidzialna siła blokowała Jane przed zrobieniem tego, o czym myślała od dawna. Wystarczająco długo, żeby w końcu było za późno. Bo kiedy już zdecydowała się strzelić, do pokoju wpadła Jerry.
Natychmiast doskoczyła do Jane i odjęła jej od głowy pistolet akurat wtedy, gdy dziewczyna pociągnęła za spust. Huk wystrzału był oszałamiający. Po raz pierwszy miała kontakt z tego typu bronią palną, więc momentalnie otrzeźwiała i zdała sobie sprawę z tego, co zrobiła. Próbowała się zabić. Postąpić lekkomyślnie i samolubnie. Mimo to zupełnie obca osoba z własnej woli ochroniła ją przed kulą, a pocisk zamiast roztrzaskać czaszkę dziewczyny, trafił prosto w szybę. Swoje życie zawdzięczała Jerry.
Spojrzała na kobietę. Chciała wydobyć z siebie słowa podziękowania, jednak jej wciąż przerażone spojrzenie wybiło Jane z rytmu. Po chwili odwróciła się i wybiegła z pokoju. Zdezorientowana nastolatka podążyła śladami wybawicielki i zeszła razem z nią na dół.
- Co tam się wydarzyło? – zapytał stojący pod schodami i nieświadomy zajścia Josh. Na koszuli miał plamę. Prawdopodobnie rozlał to, co pił, kiedy usłyszał strzał.
- Tato, nie teraz – odepchnęła go na bok Jerry i dobiegła do okna w kuchni.
Dopiero teraz Jane zrozumiała, do czego doprowadziła. Jej samobójcza próba nie była tak do końca samobójcza. Wraz z pociągnięciem za spust skazała na śmierć całą rodzinę, która dała dziewczynie opiekę, schronienie i pożywienie.
- Jest! – ucieszyła się Jerry. – Biegnie tutaj!
Po chwili do środka wpadł Max ze strzelbą w ręku, zatrzasnął za sobą drzwi i zasunął zamek. Był śmiertelnie przerażony. Siostra doskoczyła, żeby go uściskać, ale odepchnął ją na bok i zwrócił się do ojca:
- Tato, co się stało? Słyszałem huk wystrzału… Ktoś jest ranny?
- Nie mam pojęcia – stwierdził wciąż zdezorientowany Josh, drapiąc się po głowie. – Wiem tyle, ile ty.
- Jane… - zawahała się Jerry, patrząc na dziewczynę. - …popełniła błąd. Powstrzymałam ją przed popełnieniem największego błędu swojego życia, ale zdążyła strzelić.
- Cholera, cholera, cholera! – krzyknął Max, patrząc z obłędem po pozostałych. – Już po nas, do jasnej cholery! Nie rozumiecie?! Idą tu! Wszystkie!
Wydźwięk ostatniego słowa zawisł upiornie w powietrzu, paraliżując grupę. Jane łzy stanęły w oczach. Chłopak zdawał się popadać w histerię, bo chodził w kółko, mruczał coś pod nosem i machał bronią. Jerry po prostu stała w miejscu i spoglądała w nicość. Jak na ironię, tylko Josh zdołał zachować przytomność umysłu. Wzrok mężczyzny, jeszcze przed chwilą zamglony alkoholem, rozjaśnił się. Bez słowa wyrwał Maxowi z rąk dwulufkę, przeładował i powiedział:
- Zombiaki są powolne, jak żółwie. Nie dadzą rady dogonić nas, o ile tylko nie będziemy siedzieć w jednym miejscu i beczeć. Musimy ruszać. – Wskazał po kolei na każde z nich. – Max, zarygluj czymś drzwi wyjściowe i włącz radio. Jerry, biegnij na górę po pistolet, sprawdź, jak stoimy z czasem i natychmiast wracaj. Jane… ty po prostu chodź ze mną. Zajmę się wyczyszczeniem drugiej części domu. Wyjdziemy tyłem.
Jerry pokręciła głową.
- Tato, drzwi są zamknięte. Nie znaleźliśmy klucza.
- A kto powiedział, że zamierzam je otwierać kluczem? – zapytał Josh, podnosząc do góry dwulufkę. – Wykonać.
Jerry potaknęła krótko głową i pobiegła na górę. Brat odprowadził siostrę wzrokiem, po czym wciągnął głośno powietrze i odwrócił się w kierunku wyjścia. Nie wyglądał na szczególnie pewnego tego, co robi. Josh skinął na Jane, a ta ruszyła za nim korytarzem do pomieszczenia, w którym jeszcze nie była. Niedawno służyło prawdopodobnie za magazyn, sądząc po pudłach pełnych młotków, śrubokrętów i innych narzędzi użytku domowego. W stodole ojciec miał podobny kącik.
Mężczyzna podszedł do wyjścia i dla próby pociągnął za klamkę, ale nie wydawał się zaskoczony faktem, że nie może ich otworzyć. Odepchnął dziewczynę do tyłu, sam także nieco się odsunął, przymierzył i dwukrotnie strzelił w zamek, a następnie wykopał drzwi na zewnątrz. Jane zdziwił profesjonalizm, z jakim to zrobił. Wyglądało na to, że nie był to jego pierwszy raz. Wyjrzał na zewnątrz, strzelił w coś, co po chwili dziewczyna zidentyfikowała jako jednego z tych potworów i wrócił do środka. Nie mogąc się powstrzymać, Jane wychyliła głowę, by obejrzeć ciało, ale natychmiast tego pożałowała. Na widok rozszarpanych siłą pocisku zwłok zrobiło jej się niedobrze.
- Gotowi? – usłyszała wewnątrz pytanie mężczyzny i pobiegła za głosem.
- Ja tak – powiedziała Jerry, schodząc z góry i przeładowując pistolet.
- Gdzie one są?
- Kilkadziesiąt metrów od nas, ogromna horda, chyba większość tych grasujących po miasteczku – odparła w miarę spokojnie kobieta, choć widać było, że najbliższa przyszłość nie napawa jej entuzjazmem. – Zaraz przekroczą ogrodzenie.
- Niedobrze, mamy mało czasu – stwierdził posępnie Josh i krzyknął do Maxa. – Co tak długo tam?!
- Nie mogę znaleźć baterii – odkrzyknął żałośnie nastolatek.
Ojciec zaklął pod nosem i podreptał do kuchni, a dziewczyny podążyły jego śladami.
- Przecież tutaj leżą. Co z ciebie za facet? – pokręcił głową Josh, odepchnął na bok Maxa, włożył do radia baterie, a następnie włączył urządzenie i ustawił na maksymalną głośność. Zamyślił się przez chwilę. W końcu otworzył okno. – To powinno przyciągnąć ich uwagę… Kurwa mać, drzwi też nie zaryglowałeś?! – zdenerwował się mężczyzna. Wziął jedno z krzeseł z kuchni i postawił pod kątem, blokując ewentualne próby wejścia do środka. – Weź się w końcu w garść! Twoja siostra ma większe jaja niż ty.
Max spuścił głowę i wbił wzrok w ziemię. Jerry spojrzała na niego ze współczuciem, po czym zapytała:
- Co teraz?
Ojciec przeciągnął ręką po włosach, wypuścił powietrze z płuc i wzruszył ramionami.
- Po prostu spierdalamy. Starajcie się nie guzdrać. Chodźcie!
Poprowadził ich na zewnątrz przez tylne wyjście. Minęli niewielki plac zabaw za domem i wstąpili do lasu, gdzie puścili się już biegiem. Mężczyzna cały czas powtarzał, że znajdzie miejsce, w którym będą mogli się schronić. Był zdania, że prędzej czy później potwory ruszą za nimi w pogoń. Jane nie odzywała się w ogóle. Dobrze wiedziała, czyją winą był atak hordy i że ludziom, którzy jej pomogli, odwdzięczyła się zniszczeniem jedynego bezpiecznego schronienia w okolicy. Obecność Jane przynosiła najbliższemu otoczeniu wyłącznie cierpienie. I to było w tym wszystkim najbardziej dołujące.
******
Mama nic nie rozumiała. Nie traktowała go poważnie, patrząc nie na czyny, lecz na wiek i widząc w Jessem tylko kilkunastoletniego chłopca. Nie przyjmowała do wiadomości tego, że chłopczyk w pojedynkę obronił rodzinę przed atakiem wygłodniałego zombiaka. Bagatelizowała sprawę, wykręcając się słowami typu „Zdołalibyśmy uciec”. Chciała, żeby pozostał dzieckiem, takim jakim był przed wybuchem zarazy. Tylko że to już nie powróci. Dojrzał i jest gotów stawić czoła problemowi, który wyniszcza setki ludzkich istnień. To właśnie on będzie obrońcą swojej rodziny i nikt inny. Mama w końcu będzie musiała się z tym pogodzić.
Kopnął leżący na ściółce leśnej kamień, posyłając go kilka metrów dalej. Był zdenerwowany. Wręcz cholernie zdenerwowany, chociaż nie pozwalano mu używać takich słów. Mama wygoniła z domu jego i siostrę akurat wtedy, kiedy kłótnia stawała się naprawdę interesująca. O ile co do Sary mógł się jeszcze zgodzić z jej decyzją, o tyle wyproszenie za drzwi Jessego było ciosem poniżej pasa. Ma prawo wiedzieć, co dzieje się w grupie. On także do niej należy i jako jedyny mężczyzna w rodzinie powinien być znacznie bardziej szanowany przez resztę.
Po raz kolejny kopnął ten sam kamień. Kawałek skały przeleciał następne kilka metrów. Chłopak już miał iść w jego stronę, kiedy wypatrzył pomiędzy drzewami zombiaka. Stworzenie jęczało i dyszało, powoli drepcząc w kierunku Jessego. Mały mężczyzna odwrócił głowę ku domowi. Sara bawiła się grzecznie na polanie, Ron spał na leżaku, a w okolicy nie było innych dorosłych. On sam zapuścił się dosyć daleko w głąb lasu, ale – jak się okazało – słusznie. Miał szansę ponownie obronić siostrę przed ewentualnym atakiem.
Podniósł z ziemi największą gałąź, jaka znajdowała się w zasięgu jego wzroku, złapał ją w dwie ręce i ostrożnie podszedł do potwora. Gdy był już wystarczająco blisko, wziął głęboki wdech, zamachnął się i uderzył stworzenie w głowę. I wtedy plan momentalnie legł w gruzach. Spróchniałe drewno pękło i zamiast posłać zombiaka na ziemię, sprawiło tylko, że zachwiał się, po czym odzyskał równowagę. W chwili kiedy chłopak stracił kontrolę nad sytuacją, zdrowy rozsądek również przepadł. Przerażony Jesse zrobił krok do tyłu i potknął się na korzeniu drzewa. Chwilę zajęło mu wyplątanie nogi z pułapki, ale dał radę. Nie podjął ponownie walki. Po prostu odwrócił się i zaczął biec przed siebie, w stronę domu. I krzyczał, wzywając pomocy.
Tyle zostało z urodzonego wojownika, jakim był jeszcze przed chwilą.
******
Kiedy jeszcze znajdowali się w miasteczku, tak naprawdę tylko po części bał się zombie. Większym strachem napawał go fakt, że może zawalić polecenia ojca. Dobrze wiedział, jak ważne było wykonanie ich szybko i skutecznie, mimo to w chwili gdy wszedł do kuchni, po prostu przestał myśleć. Połączenie strachu przed zbliżającym się niebezpieczeństwem i oczekiwań rodzica okazało się dla niego paraliżujące. Mięśnie momentalnie odmówiły posłuszeństwa i zaczęły walczyć z każdym ruchem, jaki chciał wykonać. Mózg mieszał komendy, wprowadzał tysiące wspomnień, niemających nic wspólnego z obecną sytuacją. Nie dał rady pozostać tak opanowanym, jak Jerry, która błyskawicznie wykonała swoje zadania i wróciła na dół. Właśnie dlatego zawsze był i wciąż jest czarną owcą rodziny.
Ten incydent tylko utwierdził ojca w przekonaniu, że jego syn nie potrafi zrobić nawet najprostszych rzeczy. Max widział pełne pogardy i wstydu spojrzenia rzucane mu w czasie ucieczki, kontrastujące z dumą, pojawiającą się w oczach mężczyzny, kiedy spoglądał na córkę. „Twoja siostra ma większe jaja niż ty”. Te słowa naprawdę go zabolały, chociaż wypowiedział je człowiek nasączony alkoholem. W myślach prosił Boga o jeszcze jedną szansę. Sytuację, w której będzie mógł się wykazać. Udowodnić, że wciąż może być użyteczny i odważny. Pan wysłuchał prośby nastolatka.
W rozmowie, a właściwie kłótni wewnątrz domu nieznajomych nie uczestniczył bezpośrednio. Był tylko bezbronnym młodzieńcem, wpatrującym się w lufę wymierzonego w nich karabinu. Wychwytywał pojedyncze słowa, skupiając się na rozmyśleniach na temat własnej nieudolności. Mimo to doskonale usłyszał przekleństwa agresywnej kobiety, kiedy podeszła do okna, by wyjrzeć na zewnątrz. Potwory dotarły i tutaj, dokładnie tak jak przewidział ojciec. To była jego szansa. Zrehabilituje się teraz albo nigdy. Gdy matka dwojga dzieci zawyła, krzycząc, że są na zewnątrz, dobrze wiedział, co należy zrobić.
Bez słowa minął wysokiego mężczyznę w koszuli i złapał za dwulufkę, po czym wybiegł na zewnątrz. Ktoś próbował go chwycić, ale odepchnął rękę. Nie miał czasu na szarpanie się z nieznajomymi. Kiedy znalazł się już poza domem, wytężył wzrok w poszukiwaniu dzieci. Dziewczynka była bezpieczna. Bawiła się na polanie. Chłopaka znalazł jednak dopiero po dłuższej chwili. Uciekał z lasu przerażony, a to, co go goniło, z pewnością nie było pokojowo nastawione.
Max ponownie rzucił się biegiem. Minął furtkę i popędził w stronę dziecka.
- Uciekaj! Osłaniam cię! – krzyknął do niego, gdy znalazł się już wystarczająco blisko, po czym przymierzył i strzelił, zdejmując ścigającego chłopca zombiaka.
Na jednym się jednak nie skończyło. Potworów regularnie przybywało. Część z nich skierowała się w kierunku Maxa, słysząc huk wystrzału. Nastolatek musiał nieustannie walczyć ze swoimi lękami, by nie stracić kontroli nad sytuacją. Ręce drżały mu coraz bardziej. Każdy kolejny pocisk umieszczany w komorze, każdy kolejny strzał niszczył kawałek wojowniczej opoki, którą otoczył się przed kilkoma minutami. Zdawało się, że czas zwalnia i zwalnia. Słyszał odgłosy wydawane przez krople potu skapujące z jego czoła na ściółkę pod nogami, za to strzały były w niewytłumaczalny sposób tłumione. W końcu, kiedy do uszu dotarły krzyki siostry i ojca, młodzieniec nie wytrzymał psychicznie.
Czas wrócił do normalności. W jednym momencie akcja gwałtownie przyspieszyła. Mokrą dłonią sięgnął po kulę, trzęsąc się ze strachu na widok nadchodzącego zombiaka. Nie mógł wcelować w otwór komory, a gdy już udało mu się ją włożyć na miejsce, okazało się, że zrobił to odwrotnie. A stworzenie zbliżało się nieubłaganie. Chciał złożyć strzelbę z powrotem, ale pocisk wysunął się i zablokował konstrukcję. Coraz bardziej spanikowany ponownie ją złamał, dosunął nabój i zatrzasnął do pozycji strzeleckiej. Skierował broń lufą w stronę potwora naprzeciwko niego przygotowany do strzału… ale było już za późno.
Zombiak rzucił się na Maxa, zatapiając zęby w jego szyi. Chłopak wrzasnął z bólu i docisnął spust, a siła dubeltówki przepołowiła tułów kąsacza. Złapał za dociśniętą do ramienia głowę i po długiej chwili przerywanej łkaniem ofiary oraz odgłosami rozrywania kolejnych płatów skóry, zdołał ją od siebie odrzucić. Sytuacja była tragiczna. Został okrążony przez kilkanaście następnych potworów. Cisnął dwururką w pierwszego z nich i rzucił się do ucieczki. Niestety, czyjaś ręka chwyciła go za nogę i runął na ziemię już po dwóch krokach. Próbował jeszcze walczyć i okładał zombie czymkolwiek mógł, jednak nie był w stanie przeciwstawić się grupie żądnych krwi stworzeń. Te usiadły przy nim, jak do uczty i regularnie odrywały części ciała Maxa. Umierał bardzo powoli, utratę każdej kolejnej kończyny pieczętując przeciągłym jękiem bólu.
- Tato! – zawył na cały głos. Nie sądził, że ten był w stanie go usłyszeć, ale i tak nie miał już nic do stracenia. Chciał wydobyć z siebie tak dużo słów, jak nigdy dotąd, jednak czuł, jak ulatnia się z niego życie. Wypowiedź ograniczył więc tylko do jednego z nich. – Przepraszam!
******
Zamieszanie było ogromne. Matka wzywająca swoje dzieci. Nastoletni bohater wybiegający z domu z dubeltówką. Ojciec próbujący przemówić mu do rozsądku. Całkowicie zdezorientowany Shawn. Kendra, której pewność siebie pękła, jak bańka, w chwili gdy ujrzała niebezpieczeństwo, z jakim jeszcze nigdy nie miała do czynienia. Słodziutka siostrzyczka, niemająca zielonego pojęcia, co zrobić, jeśli nikt nie wydał jej polecenia. No i dwie kolejne ślicznotki w tym jedna niezwykle interesująca. Młoda dziewczyna rozglądająca się po wszystkich swoimi wielkimi oczami, w których przerażenie mieszało się z obłędem. Chaos opanował ją w równym stopniu, co grupę w momencie ujrzenia nadciągającej hordy zombiaków. Tylko że w przeciwieństwie do nich, nie atak był tu przyczyną szaleństwa. Problem siedzi głęboko w niej…
Chyba trafił mu się doskonały materiał na kobietę jego życia. Wystraszona, urodziwa, potrzebująca kogoś, kto się nią zaopiekuje i będzie chronił przed złem… A przynajmniej tym złem, które zdoła rozpoznać. Tak bardzo pozbawiona pewności siebie osoba nie stawi żadnego oporu i pozwoli się po prostu od kogoś uzależnić, byle tylko nie musieć walczyć z własnymi słabościami w pojedynkę. Typowy słaby charakter w prześlicznym opakowaniu. Gwiazdka nawet nie jest blisko, a on już dostał swój prezent z dostawą do domu. Kontrola. Tak, nie tylko ona jej potrzebuje. W każdym razie na dziewczynę przyjdzie czas później. Teraz musi pokazać, co to znaczy zachować spokój w kryzysowej sytuacji.
Chwycił pewnie broń, przełączył na ogień automatyczny i skierował się do wyjścia. Zanim przestąpił przez próg, odepchnęła go Rita i pobiegła na polanę. Chyba matczyne instynkty poprowadzą ją dzisiaj prosto w ramiona śmierci.
- Gdzie idziesz? – krzyknął za nim Shawn.
- Coś trzeba z tym cholerstwem zrobić. Nie będę stał i patrzył się, jak nas okrążają.
Wybiegł z domu, zeskoczył z ganku i podszedł do bramy. Ilość potworów była wprost przytłaczająca. Dziesiątki zombiaków powoli wychodziły z lasu i dreptały ku działce w nadziei na gorący posiłek. Dzisiaj będą musiały obejść się ze smakiem. Spostrzegł, że z budynku wyszła także reszta grupy, więc krzyknął do nich:
- Ja wezmę prawą stronę, wy zajmijcie się lewą! Nie możemy pozwolić im przejść przez ogrodzenie!
Skierował lufę naprzeciwko siebie i wystrzelił serię na oślep, zdejmując kilka stworzeń. Potrzebował miejsca, z którego będzie miał dobry widok. Odpowiedź przyszła szybko – stodoła posiadała do tego idealny punkt na dachu. Czym prędzej popędził w jej kierunku i wszedł po drabinie na górę. Nie przeliczył się, zasięg jego wzroku był w tej chwili naprawdę imponujący. Przyłożył celownika do oka i zestrzelił jeszcze kilka zombiaków, kiedy oko więźnia przykuł dotychczasowy kompan.
Ron właśnie przebudził się z drzemki i pozbawiony broni próbował zebrać się szybko z leżaka, co utrudniała mu masa mięśniowa. Przy nim były zaledwie trzy potwory, więc gdyby tylko Dale zechciał, bez trudu by je zdjął… Jednak tego nie zrobił. Diabełek zamruczał z aprobatą, a Horny uśmiechnął się drwiąco pod nosem. Tak oto największy skurwiel, jakiego zna, dokonuje żywota. Nie chcąc wzbudzać podejrzeń, nakierował karabin na inny cel i zestrzelił go. Niczym najpiękniejsza orkiestra świata z hukami kolejnych wystrzałów wymieszał się przeraźliwy krzyk cierpienia tępego osiłka.
Ten wieczór zapowiada się wyśmienicie.
******
- Nie! Max, nie! – dobiegł do uszu Shawna krzyk starszego mężczyzny, który wybiegając z domu, odepchnął go na bok. Tuż za nim wyszła bardzo ładna dziewczyna, prawdopodobnie córka i podążyła jego śladami.
Detektyw zaklął pod nosem i szybko skierował się ku bramie, gdzie zdjął kilka potworów, stojących na drodze zrozpaczonemu ojcu. Czy w obliczu śmierci syna z rąk tych nieludzkich stworzeń można mówić o szaleństwie? Nie miał pojęcia. Widział jednak stojącą obok niego zapłakaną kobietę, oddającą kolejne strzały z pistoletu w kierunku zagrożenia i mężczyznę, który wbiegł prosto w grupę zombiaków tylko po to, by po raz ostatni zobaczyć syna. Czy nowy świat może przynieść ocalałym wyłącznie jeszcze więcej bólu?
Teraz nie mógł już nic zrobić. Staruszek nie miał żadnych szans na przeżycie samobójczej szarży, o czym z pewnością wiedziała jego zalewająca się łzami córka, pomimo tego że nie przerywała ostrzału nawet na chwilę. Niczym w surrealistycznym śnie również pozbywał się coraz większej ilości pocisków z magazynka, robiąc to niemalże instynktownie i nie zastanawiając się nad czynami. Minęła go uzbrojona po zęby w broń białą Maria i wbiegła w większą grupę zombiaków z lewej strony, bezlitośnie tnąc ich nadgniłe kończyny. Mężczyzna, który uratował życie Kendrze, gdzieś zniknął. Tymczasem ona sama stała na ganku i próbowała walczyć o to, co pozostawił dwóm siostrom ojciec. Regularnie strącała jednostki potworów, choć horda zdawała się być niemożliwa do powstrzymania. Nadzieja bywa tak ulotna i złudna.
Spostrzegł Ritę, biegnącą ramię w ramię ze swoim synem. Niosła na rękach córkę, więc w końcu chłopak ją wyprzedził i pierwszy dotarł do działki. Tymczasem powoli drogę zaczynały zagradzać jej zombiaki, widząc okazję na skosztowanie czystego, ludzkiego mięsa. Shawn robił, co mógł, ale akurat w chwili gdy chciał utorować kobiecie przejście, magazynek okazał się pusty. Rita nie miała wyboru – przyspieszyła. Musiała chociaż spróbować przebić się na zewnątrz, zanim krąg zostanie zamknięty. Właśnie tak działają matki – poświęcają się całkowicie dla swoich dzieci. Wiedziała, że może nie zdążyć, co skończy się dla niej tragicznie. I miała rację.
Gdy mijała potwory, jeden z nich znalazł się wystarczająco blisko i zatopił zęby w ramieniu kobiety. Ta wrzasnęła z bólu, ale wyrwała się z uścisku i zdołała dobiec do działki. W tym czasie Shawn załadował następny magazynek i zdjął najbliższą grupę zombie.
- Kochanie, nic ci nie jest? – usłyszał pytanie matki do córki. Ta nie odpowiedziała na głos, jednak po dalszej części rozmowy można było się domyśleć, że odpowiedź była twierdząca. – Tak bardzo się o was bałam… Nie martwcie się, tu jesteście bezpieczni. Wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze…
Odwrócił się i spojrzał na głęboką ranę po zębach na ramieniu kobiety, z której regularnie wypływała krew.
Nie, nic nie będzie dobrze.
I wtedy ogromne zbiorowisko potworów, znajdujące się zaledwie kilkanaście metrów od ogrodzenia, wyleciało w powietrze.
******
- Nie dam rady! Zostaw mnie! – krzyczał Will, opierając się o blat w kuchni i zalewając go potem.
- Oczywiście, że dasz – stwierdził Ruder. – Czy po raz kolejny muszę ci powtarzać, jak wiele potrafisz zrobić? Nie jesteś niedojdą, ale tylko wtedy, kiedy się mnie słuchasz.
Upadł na kolano i kaszlnął, wypluwając na podłogę flegmę zalegającą mu w ustach. Głowa bolała go, jak jeszcze nigdy dotąd. Coś rozsadzało ją od środka, a jego bezlitosne alter ego po prostu stało sobie obok i spokojnie patrzyło na cierpienie pierwowzoru. Na zewnątrz właśnie toczyła się wojna, w której nie chciał brać udziału… Mimo to był do tego zmuszany.
- Nie pamiętasz, o czym mówiłem wcześniej? – zapytał Ruder. – Musisz pokazać im, że jesteś silnym członkiem drużyny. Tylko w ten sposób pozwolą ci zostać. Musisz ruszyć do walki.
- Nie rozumiesz, że jestem śmiertelnie przerażony, do jasnej cholery?! – wrzasnął Will i spojrzał gniewnie na zjawę swoimi przemęczonymi od bólu oczyma. – Myślisz, że dlaczego uciekłem z miasteczka?! Bo lubię las i świeże powietrze? Gówno prawda! Uciekłem, żeby nie mieć więcej do czynienia z tymi… stworzeniami! One mnie przerażają! Paraliżują moje ruchy! Kiedy je widzę, mam ochotę odwrócić się i uciec, jak najdalej! Nie masz pojęcia, ile wysiłku kosztowało mnie uratowanie tamtej kobiety! Gdyby chociaż na chwilę potwór spojrzał mi w oczy, nigdy w życiu nie odważyłbym się na wbicie mu noża w czaszkę! Jesteś tylko nieistniejącym, pierdolonym duchem! Nie możesz i nigdy nie będziesz mógł poczuć strachu, który czuję ja!
Ruder spojrzał spokojnie na niego. Po chwili powiedział:
- Masz rację. Nie jestem zdolny do odczuwania uczuć. Za to ty nie jesteś zdolny do działania. A nikt by do niczego w życiu nie doszedł, gdyby po prostu nie zaczął działać. Wstawaj. Mamy sporo do zrobienia.
Will już chciał mu powiedzieć, żeby się odwalił, gdy mięśnie zadziałały wbrew poleceniom wysyłanym im z mózgu. Nogi powoli zaczęły się prostować, a ręce odkleiły się od blatu. Stawiał kroki niczym robot, ale jednak szedł przed siebie. Odwrócił głowę w bok. Ruder zachowywał się identycznie, jak on. Był nim. Jego alter ego objęło nad Willem kontrolę.
- Prz… przestań! – powiedział, jąkając się, jednak ciało całkowicie zignorowało polecenie.
Doszedł do drzwi i nacisnął na klamkę, by je otworzyć. Wyszedł na zewnątrz z tyłu domu i dostrzegł otwarte wejście do magazynu. Krótkie spojrzenie pozwoliło rozeznać się w sytuacji. W pomieszczeniu znajdowała się wszelkiego rodzaju broń palna, więc Ruder, a wraz z nim Will, podążyli w tym kierunku.
W środku panował półmrok, ale ilość światła wystarczała, żeby rozpoznać rodzaje broni. Ręka mężczyzny przejechała po kilku leżących na stole karabinach i zatrzymała się dopiero, kiedy najechała na granatnik.
- O, tak! – zamruczał. Chociaż głos należał do Rudera, to Will czuł, że właśnie jego ciało porusza ustami. – Czegoś takiego nam potrzeba.
Chwycił za broń i podniósł ją do góry, żeby obejrzeć dokładnie. Ruchy przestały być sztywne i mechaniczne. Stały się wystarczająco płynne, by z zewnątrz nie zauważyć niczego dziwnego. Will utracił nad sobą panowanie. Od teraz to on siedział w ciele gościnnie i mógł tylko obserwować sytuację. Po raz pierwszy w życiu Ruder przejął całkowitą kontrolę, w czasie gdy pierwowzór wciąż był przytomny.
******
Opróżniała magazynek za magazynkiem, ale potworów nie ubywało. A przynajmniej nie tak widocznie, jak amunicji. Problemem był fakt, że aby zabić któregoś z nich, musieli wpakować mu kulkę w łeb, podczas gdy reszta pocisków po prostu zatrzymywała się na innych częściach ciała, co zombiak zupełnie ignorował. Gdyby horda składała się z ludzi, po chwili byłoby po wszystkim. Kto by jednak przypuszczał, że przyjdzie im stoczyć bitwę z armią żywych trupów?
Kendra powoli traciła wiarę w wyjście obronną ręką z tej sytuacji. Zombie podchodziły coraz bliżej pod ogrodzenie działki. Nie zdołają go zburzyć, ale w końcu kupa martwych ciał uformuje przejście na drugą stronę dla reszty, a to będzie oznaczało dla nich koniec. Widziała swoją siostrę dzielnie wyrzynającą jednego potwora za drugim i trójkę ludzi, Horny’ego, Shawna i nieznajomą kobietą, którzy nie przerywali ostrzału nawet na chwilę, ale ich szeregi już znacząco się uszczupliły. Ron został zagryziony przez trójkę zombiaków, zaś staruszek rzucił się w prosto w ramiona śmierci, rozpaczliwie wzywając imię syna. Nadzieja powoli pękała niczym cienki lód na jeziorze pod stopami nieostrożnych dzieci. Mogli liczyć tylko na cud. I otrzymali go.
Największa grupa żywych trupów na polanie dosłownie wyleciała w powietrze, kiedy pocisk trafił jednego z nich. Kendra aż otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia i spojrzała w górę. Z jednego z górnych okien wystawała głowa Willa, mężczyzny, który uratował jej życie. Przeładowywał właśnie stary granatnik ojca. Kobieta zupełnie o nim zapomniała. Staruszek kupił go przed laty, ale zważywszy na cenę, zdobył tylko trzy pociski. Nikt nigdy nie użył tej zabawki. Nie mieli wystarczająco dużo pieniędzy, żeby stać ich było na strzelanie z takiego rodzaju broni.
Maria odrąbała głowę kolejnemu zombiakowi i odbiegła w stronę ogrodzenia, by umożliwić Willowi czysty strzał. Mężczyzna wykorzystał okazję i posłał granat prosto w następną większą grupę potworów, rozrywając je na strzępy. Ostatni pocisk był zaledwie formalnością. Reszty, czyli pojedynczych sztuk potworów, bez trudu pozbyli się strzelcy. Po kilkunastu minutach było już po wszystkim. Na jeszcze niedawno prześlicznej, zielonej polanie leżały teraz dziesiątki martwych ciał, a ogromne kratery po eksplozjach pozostaną tu na bardzo długo. Miejsce, gdzie dotąd rządziła Matka Natura, zmieniło się w pobojowisko. Potrzeba będzie lat, żeby odzyskało dawną świetność.
Zeszła po schodach z ganku i podeszła do grupy przy bramie. Shawn oglądał pozbawione sporej ilości mięsa ramię Rity. Córka płakała, wtulając się w matkę, a chłopak stał nad nią i wpatrywał beznamiętnie w ranę po ugryzieniu. Kendra obserwowało czwórkę ludzi przez dłuższą chwilę, po czym odwróciła wzrok. Nieznajoma kobieta chowała właśnie pistolet do kabury. Jej puste spojrzenie przeskakiwało z jednego kawałka lasu na drugi, szukając czegoś.
- Tato… - jęknęła i przeszła przez furtkę.
Kendra podążyła za nią i wyszła na polanę. Ujrzała ruch pomiędzy drzewami, więc instynktownie ustawiła się w pozycji do strzału. Sylwetka wychodzącego z lasu trupa w całości zgadzała się z budową ciała mężczyzny, z którym wykłócała się kilkadziesiąt minut temu. Zerknęła na stojącą obok niej zrozpaczoną kobietę. Dobrze wiedziała, co się za chwilę wydarzy.
- Tato! – krzyknęła rozpaczliwie córka, zalewając się łzami.
Kendra już kładła palec na spuście, już miała na niego nacisnąć… Ale nie zrobiła tego. Zamiast tego opuściła broń i spojrzała z niedowierzaniem na istotę.
Mężczyzna był żywy. Nie znalazła na jego ciele nawet najmniejszego ugryzienia czy zadrapania. Szedł wolno w ich kierunku, trzymając strzelbę w jednej ręce lufą do dołu. Twarz nie zdradzała żadnych emocji, chociaż ciężko było znaleźć miejsce, w którym nie splamiła jej krew. Właściwie to cały był w posoce i wnętrznościach zombiaków, ale albo nie zdawał sobie z tego sprawy, albo nieszczególnie mu to teraz przeszkadzało. Przechodząc obok pozbawionego dolnej części tułowia niedobitka, zmiażdżył czaszkę butem, jak gdyby nigdy nic.
- Możecie tu zostać... jeśli chcecie – powiedziała Kendra, kiedy znalazł się już wystarczająco blisko, jednak mężczyzna zignorował jej słowa.
Zamiast odpowiedzieć, podszedł do córki, uścisnął ją krótko i spojrzał na właścicielkę domu swoimi wielkimi, zmęczonymi oczami.
- Macie szpadel?
Kiwnęła głową potakująco.
- Jest w magazynie, za domem.
Staruszek opuścił głowę i powoli ruszył we wskazanym kierunku. Córka złapała go za rękę i poszła razem z nim. Kendra długo odprowadzała ich wzrokiem, po raz pierwszy od długiego czasu czując coś prawie zupełnie dla niej obcego – współczucie.
- Zwyciężyliśmy – uśmiechnęła się smutno Maria, podchodząc do siostry.
Ta spojrzała to na nią, to na zrozpaczoną parę mijającą bramę działki, ostatecznie zatrzymując się na Shawnie, zabierającym wpół przytomną Ritę do domu.
Nie, nie zwyciężyli.

2 komentarze:

  1. Kurde się porobiło...
    Poznając Dale'a nie wiedziałam, że z niego taki kutas, nienawidził Rona ale życie za życie poza tym osiłek mógł się przydać grupie a tak to mają mało facetów... Hornyego i Shawna ewentualnie Will ale działania Rudera są nieprzewidywalne, Jesse jest dzieckiem a zapijaczony dziadek pomimo, że pokonał zombiaki nie jest raczej najmocniejszym ogniwem.
    Bardzo szkoda mi dzieciaków i Rity, jest zainfekowana...co z nią zrobią?
    W sumie to Maxa też szkoda.

    OdpowiedzUsuń
  2. "Każda decyzja podjęta przez człowieka w przeszłości, w nieodwracalny sposób kształtuje jego teraźniejszość. Każda decyzja, którą podejmie dzisiaj, wpłynie na to, co stanie się w przyszłości."
    Bohaterowie tego opowiadania nie mieli pojęcia o tym, jak ich codzienne wybory wpłyną na życie ludzkości w przyszłości. Jakie znaczenie miały one dla naszej planety. Czy zdolają ocalić nas na czas?
    Jeśli jesteś fanem superbohaterów, mitycznych bóstw, łowców demonów i tajnych organizacji - zajrzyj! Na pewno Ci się spodoba.
    Zapraszamy na zupełnie nowy blog przepełniony fantastyką, że aż kipi!
    ~ Multifandom "Avengers", "Agents of S.H.I.E.L.D", "Doktora WHO", "Supernatural" i "Sherlocka" ~

    Bardzo podoba mi się Twój styl pisania i nieprzeciętna wyobraźnia :D Proponuję łatwą współpracę - dodajmy się nawzajem do polecanych, aby się zareklamować i by nasze blogi mogły rozkwitnąć :D
    Będę czytać Twoje opowiadanie jeśli czas mi na to pozwoli :D Powiadamiaj o nowych postach :)
    Pozdrawiam!
    Pozdrawiam!
    [Jillian]

    OdpowiedzUsuń