niedziela, 22 grudnia 2013

Rozdział 1: Po każdej nocy przychodzi świt

- Nazywam się Shawn Hills – powiedział. Chciał przedstawić także pozostałych członków grupy, ale wtedy przypomniał sobie, że przecież nie zna ich imion. Poznali się w dramatycznych okolicznościach zaledwie kilkadziesiąt minut temu. – Oni są ze mną… Uciekamy przed uzbrojonymi ludźmi, nie wiedzieliśmy, że te stworzenia podążą za nami. Bardzo przepraszamy za…
- Uzbrojonymi ludźmi? – przerwała mu kobieta. – O kim mówisz?
- Leśna droga wyjazdowa z miasta została zablokowana kolczatką. Nie mam pojęcia, kto ją tam umieścił, ale myślę, że chodzi im o samochody i zapasy. W okolicy jest mnóstwo potworów, to nie przypadek. My zdołaliśmy uciec. – Tu spojrzał na przerażone i czerwone od łez twarze osób, którym pomógł wydostać się z potrzasku. – Ale jednego trafili po tym, jak zaczęli nas ścigać.
Jakby dla potwierdzenia jego słów, kobieta pociągnęła głośno nosem.
- To prawda? – zapytała jej uzbrojona w karabin.
Pokiwała głową.
- Tak. – Matka miała przeszklone oczy. – Co do słowa.
Kobieta opuściła powoli broń. Shawn odetchnął z ulgą i przestał trzymać ręce w górze. Chwilę później jego śladami podążyła reszta grupy.
- Jestem Kendra, a to Maria – powiedziała, chowając karabin za pasek na plecach. – Sorry za to, że mierzyłam wam w twarze. Wiecie, czasy są niespokojne.
- Nazywam się Rita – przedstawiła się drżącym głosem kolejna z przedstawicielek płci pięknej. – Moje dzieci to Jesse i Sara. Mąż, Rick, przyjechał tu razem z nami, ale teraz… nie żyje.
Znowu pociekły jej z oczu łzy, a córka jeszcze mocniej wtuliła się w nogę matki. Ta odsunęła od siebie dziecko, żeby móc uklęknąć i wziąć je w ramiona. Tylko syn trzymał się bardzo dobrze, jak na swój wiek. Stanął za rodziną i klepał Ritę po plecach pocieszająco. Miał poważną i dosyć neutralną minę, ale Shawn nie dał się zwieść. W czasie kariery detektywa wielokrotnie widział takie dzieci. Starający się ukazać najsilniejszą część osobowości chłopcy, którzy po śmierci ojca poczuwali się do wzięcia odpowiedzialności za matkę i młodsze rodzeństwo. Tak naprawdę głęboko w sercach czuli wyłącznie pustkę, jednak usilnie starali się nadrabiać to postawą.
Mężczyzna westchnął, patrząc ze współczuciem na skrzywdzoną przez los rodzinę. Znowu został obarczony niewyobrażalnym ciężarem. Musi zaopiekować się nieznajomymi ludźmi, do czego wcale nie dążył. Gdyby wtedy pozostał w grocie i nie próbował ratować kolejnych ofiar bandytów, być może udałoby mu się wydostać z tego piekła. Jednak zrobił, co uznał za słuszne i teraz nie ma odwrotu. A on postara się z całych sił zapewnić bezpieczeństwo nowym towarzyszom niedoli.
- Możemy porozmawiać na osobności? – zapytał Kendrę i wskazał na zapłakaną grupkę.
Kobieta zrozumiała, pokiwała głową i razem odeszli kilka metrów dalej. Za nimi podążyła milcząca Maria.
- No – zaczęła starsza z sióstr. – O co chodzi?
- Słuchaj, wiem, że wiele dla nas zrobiłyście, a my tylko przysporzyliśmy wam niepotrzebnych problemów, ale mimo to muszę prosić o więcej. Ani ja, ani ta rodzina nie mamy już niczego – jedzenia, ubrań, transportu… Na dodatek oni mniej niż godzinę temu zobaczyli coś, co wywarło ogromny nacisk na ich psychikę. Nie wiem, czy samemu byłbym w stanie pomóc im przetrwać. Nie uda nam się na zewnątrz, bez schronienia…
Kendra zrozumiała, do czego pije.
- O nie! Nie ma mowy!
- Posłuchaj, proszę, my naprawdę nie mamy się dokąd…
- Najpierw wchodzicie na nasz teren – powiedziała gniewnie kobieta. – Ściągacie tutaj chyba wszystkie zombiaki z okolicy, zmuszacie do odparcia ataku, przez który straciłam tyle amunicji, ile w ciągu całego zeszłego tygodnia, a teraz chcecie jeszcze tu zostać?! Sam to powiedziałeś – jesteście bezużyteczni! Macie dla nas zerową wartość! My damy sobie radę bez was, a wy – niekoniecznie.
- Bez przesady, Ken – stwierdziła Maria, uśmiechając się do Shawna. Ten także odpowiedział jej uśmiechem. – Facet nam się przyda. Całkiem nieźle strzela, a poza tym to w końcu dwie silne łapy więcej, nie?
- Co nie znaczy, że go potrzebujemy – twardo stała przy swoim Kendra. – Jak dotąd żyłyśmy tu jak królewny, radziłyśmy sobie świetnie we dwójkę. Nic się od tamtego czasu nie zmieniło, oprócz tego że przybył jakiś gość z załamaną rodzinką, który uznał nasz dom za hotel. Nie mamy żadnego interesu w tym, że wpuścimy ich do środka.
- Nie zamierzamy osiedlić się u was na stałe – zapewnił Shawn. – Tylko na jakiś czas, aż stan psychiczny tamtej trójki nieco się ustabilizuje i będziemy w stanie poradzić sobie sami. Uwierz mi, będę użyteczny. Pomogę w naprawie płotu i sprzątaniu ciał. Pomogę, w czymkolwiek zechcecie.
- No a matka i dzieciaki mogą zająć się domem i zrobić pranie – stwierdziła Maria. – Dobrze wiem, jak bardzo nie lubisz tych domowych obowiązków.
Kendra wciąż była nieprzekonana, ale z minuty na minutę kręciła głową coraz mniej gorliwie.
- Proszę – jęknął mężczyzna i wskazał na rodzinę. – Spójrz na nich! To wraki! Naprawdę chcesz ich wysyłać z powrotem w to piekło?
Kobieta spojrzała na tulące się do matki zapłakane dzieci i ją samą ze wzrokiem pozbawionym emocji i czerwoną twarzą. Kendra przygryzła wargi, spojrzała to na swoją siostrę, to na Shawna i w końcu powiedziała:
- Zgoda. Zostaniecie tutaj, ale tylko na dzisiejszą noc. Ty pomożesz nam naprawić płot i spalić ciała, a reszta posprząta trochę w domu. Jutro rano pakujecie to, co macie i zabieracie się stąd. Jasne?
Shawn pokiwał głową na zgodę.
- Jasne.

******

Miejsce wypadku wyglądało z zewnątrz, jak typowa lokacja z horroru gore. To, co w środku wyłożone było czarno na białym, z tej perspektywy stanowiło zaledwie upiorną zagadkę. Ogromny konar drzewa wbity w autobus, po którym spływała krew, wybite okna, zniszczone opony, przednia szyba w całości wysmarowana posoką tak, że nie dało się zobaczyć, co tam się wydarzyło. Tylko odcięta głowa leżąca pod jednym z okien sugerowała, jak bardzo brutalne było zakończenie jazdy. Z tym, że ta głowa żyła i kłapała zębami, nieudolnie próbując wgryźć się w dwójkę mężczyzn stojących przed pojazdem. W końcu jeden z nich, typowy osiłek, podszedł do niej i zmiażdżył czaszkę mocnym tąpnięciem glana.
- Ohyda – zmarszczył brwi, wycierając buta o trawę. – To świństwo capi jeszcze gorzej, niż wygląda. – Rozejrzał się, skupiając ostatecznie wzrok na klapie z boku autobusu. Na szczęście ta część zachowała się w miarę nienaruszonej formie. – No dobra, plastuś. Tutaj klawisze schowały pewnie broń, trza to więc otworzyć. Masz jakiś pomysł?
Horny westchnął. To, że kilkanaście minut temu w duszy modlił się o zbawienie, nie znaczyło, że przyjmie każdy możliwy rodzaj miłosierdzia. Tymczasem los wybrał właśnie tego neandertalczyka na jego wybawiciela. Jaka była, do jasnej cholery, szansa, że akurat on wyjdzie z wypadku żywy? Czemu nie ktoś inny? Na przykład choćby strażnik?
- Język ci w gębie ugrzązł, hę?... Na pewno ten kmiotek, który nas pilnował nie ma klucza. Rozkwasiłem mu łeb, kiedy zmienił się w potwora i przeszukałem go. Posiadał przy sobie tylko pistolet. – Po tych słowach przeszedł kilka metrów wzdłuż autobusu, omijając plamy krwi i wnętrzności i zatrzymał się dopiero przy drzwiach do kabiny kierowcy. – Więc będzie je miał gość, dla którego problemem jest trzymanie się prosto na drodze.
Złapał za klamkę i spróbował otworzyć. Blacha była strasznie pokrzywiona, więc musiał się trochę natrudzić, ale w końcu zamek puścił. Wystarczyło lekko je uchylić, żeby zapach z kabiny przebił się na zewnątrz. Odór był oszałamiający, Ronowi stanęły aż łzy w oczach. Splunął na ziemię i przymknął drzwi.
- O, kurwa! Co za smród! Mieszanina gówna i krwi! Toż to zwykły gnój! – odsunął się od przedniej części autobusu i wziął kilka głębokich wdechów. – Pierdolę, ja tam nie włażę. – Horny’emu nie spodobał się uśmiech, z jakim psychol patrzył w jego stronę. – Ty to zrobisz.
Dla podkreślenia wagi swoich słów podniósł spluwę i skierował lufą w kierunku towarzysza.
- No już, szybciutko!
Dale spojrzał na niego spode łba i powoli podszedł do kabiny. Chociaż drzwi były zamknięte, to zapach soli i tak w pewnym stopniu przedostawał się na drugą stronę i atakował zmysły mężczyzny. Zakręciło mu się w głowie. Rozdarł kawałek rękawa koszuli więziennej, złożył kilka razy i przyłożył sobie do twarzy, po czym pociągnął za klamkę i wszedł do środka. Z wrażenia prawie nie zemdlał na miejscu. Chwycił się oparcia fotela, żeby zachować równowagę. Do oszałamiającego zapachu doszedł jeszcze przerażający obraz tego, co stało się w przedniej kabinie. Wyglądało na to, że poduszki powietrzne, pierwotnie stworzone do zapewnienia pasażerom bezpieczeństwa, zadziałały odwrotnie od zamierzeń. Nabiły kierowcę na gruby konar wystający z drugiej strony pojazdu, robiąc z górnej części jego ciała krwawą miazgę. Do takiego stopnia, że głowa przestała właściwie istnieć, choć Horny zgadywał, że kilka kawałków spoczywało na pomalowanej posoką szybie.
Nie zamierzał dłużej przyglądać się masakrze. Już i tak wystarczająco dużo zobaczył. Szybko złapał za kółko na klucze, zabierając wszystkie na raz, po czym wyskoczył na zewnątrz i zatrzasnął za sobą drzwi. Odbiegł kilka metrów i położył się na ziemi. Wcześniej wyrzucił skrawek koszuli, więc teraz łapczywie wciągał świeże powietrze, starając się powstrzymać mdłości. Po chwili podszedł do niego Ron, wziął klucze, wybrał jeden, a resztę oddał. Kilkadziesiąt sekund wdychania tlenu później usłyszał dźwięk otwieranej klapy, więc powoli podniósł się z ziemi, odwrócił i skierował ku Ronowi, wyciągającemu właśnie torbę z bronią na zewnątrz.
- Chodźcie do mnie, moje cudeńka – syczał osiłek, przeglądając dostępne modele.
Horny schylił się i przyłączył do niego, ale po chwili grzebania w worku mózg neandertalczyka ponownie zaczął działać i mężczyzna pacnął Dale’a w czoło.
- Nie dla psa kiełbasa, plastuś. Swoje zabaweczki dostaniesz, jak trochę podrośniesz, a teraz pozwól znaleźć coś dobrego tatusiowi – powiedział, po czym wrócił przeszukiwania torby. Tymczasem Horny usiadł zrezygnowany na trawie kawałek dalej. – Sporo tutaj fajnych pukawek, ale chyba nie zdołamy wziąć wszystkiego. – Wstał i spróbował unieść torbę. – Chociaż w sumie aż taka ciężka to ona nie jest. Tak czy siak by nas spowalniała, więc trzeba ją trochę opróżnić – powiedziawszy to, wyjął kilka spluw z worka i wrzucił je pod autobus. Kiedy następnym razem podnosił rzecz, poszło mu to o wiele sprawniej, więc zapiął zamek i zarzucił sobie torbę na plecy. – No i wszystko gra! Widzisz, plastuś? Główka pracuje, dzięki temu żyjemy. Co prawda, wcześniej nie wierzyłem w tę całą zarazę, bo inteligencja mi na to nie pozwalała, ale skoro okularnik miał rację, to teraz pokażę, na co mnie stać! Przy mnie nie zginiesz, Horny, o nie! Uratuję nas obu, tak jak to zrobiłem w autobusie! No dobra, my tu gadu-gadu, a czas leci. Musimy sobie jakąś miejscówkę znaleźć, coby się przekimać. W drogę!
Oczywiście, wycelował trzymany w rękach pistolet w towarzysza, żeby dać mu do zrozumienia, że ma iść przodem. Horny spojrzał na niego spode łba, westchnął i ruszył w głąb lasu. Na szczęście ten bystrzak nie zauważył tego, jak wcześniej włożył sobie rewolwer do buta. Diabełek uśmiechnął się z aprobatą. Zrobić krzywdy Ronowi nie może, ze względu na dług życia, ale nie zaszkodzi być przygotowanym na najgorsze… albo najlepsze.

******

- Dobra, to ostatnie – powiedziała Maria, wrzucając na stertę ciał kolejne zwłoki.
Shawn skinął głową i podał jej zapałki. Dziewczyna wzięła je od niego, zapaliła jedną i przyłożyła do koszuli losowego zombiaka, a ogień natychmiast rozpoczął swoją niszczycielską podróż, błyskawicznie rozchodząc się po następnych elementach. Kilkanaście minut później stos rozpalił się już na dobre i stali tak, wdychając zapach pieczonego mięsa i obserwując płonące istoty, które jeszcze jakiś czas temu miały nadzieję na przeżycie.
Shawn spojrzał na swoje ubrudzone krwią oraz innymi, bliżej niezidentyfikowanymi nieczystościami ręce i skrzywił się z obrzydzenia. Nie wiedział, co było gorsze – czy przeciąganie odrażających ciał na polanę za domem, czy może mycie płotu z krwi, z którego wyszedł cały mokry. Na pewno najprzyjemniejszym zajęciem okazała się naprawa przekrzywionego ogrodzenia, bo wystarczyło tylko wyprostować kołki i wbić je ponownie. Wrócenie parkanu do stanu czystości też wydawało się początkowo niezbyt trudne, ale wszystko zmieniło się, gdy to właśnie jego Kendra oddelegowała do szorowania szmatą, a sama wyciągnęła wąż ogrodowy i operowała wodą pod ciśnieniem. Zadziwiająco często trafiała nie tyle w płot, ile w samego Shawna, więc mężczyzna ucieszył się, gdy w połowie sprzątania zwłok postanowiła sprawdzić, jak rodzinie idzie praca w domu. Maria miała o wiele lżejszy charakter od swojej siostry.
- Piękne, prawda? – zagadnęła dziewczyna.
- Słucham? – Shawn spojrzał na nią zdezorientowany, zastanawiając się nad jej stanem psychicznym.
- Nie mówię o tych bezmózgach – zaśmiała się, widząc jego konsternację. – Tylko o ogniu. Uwielbiam patrzeć, jak coś płonie. Wiem, że to brzmi dziwnie, ale pożary po prostu świetnie wyglądają. Nie, żebym komuś źle życzyła, jednak… Ech… wiesz o czym mówię?
Pokiwał głową.
- Tak.
Miała rację – płomienie wyglądają pięknie. Nie zawsze wiążą się z czymś pięknym, ale w ten swój destrukcyjny sposób są fascynujące. To siła, którą człowiek może co najwyżej kontrolować, a kiedy wydostanie się z klatki, pochłania wszystko dookoła. Zupełnie, jak ten wirus. Tylko że dzięki skoordynowanej pracy i wykorzystaniu narzędzi grupa ludzi może powstrzymać ogień, tymczasem zaraza po prostu wisi sobie w powietrze, śmiejąc im się w twarz i sięgając każdego, kogokolwiek zechce.
- Już skończone? – zapytała Kendra, gdy tylko wyszła zza budynku i pojawiła się w zasięgu ich wzroku.
- Tak – kiwnęła głową Maria. – Wiesz… pomyślałam sobie, że moglibyśmy sprawdzić przed zmierzchem to miejsce wypadku, o którym mówił Shawn.
Kobieta zdziwiła się propozycją siostry.
- Nie możemy iść tam obie, ktoś musi pilnować domu. – Mówiąc to, spojrzała jednoznacznie na mężczyznę.
- Pójdziemy ja i Shawn. Ty zostaniesz, żeby nikt się tutaj nie zapuścił bez pozwolenia. Broń palna stanowi o wiele lepszy argument, niż gdybym miała podchodzić do obcych z nożem, dlatego to musisz być ty.
- Słuchaj, czy ty na pewno wiesz, co…
Maria przewróciła oczami.
- Ken, ja nie mam już piętnaście lat, tylko dwadzieścia pięć. To trochę różnica, nie? Potrafię o siebie zadbać i nie potrzebuję, żeby starsza siostra trzymała mnie za rączkę, gdziekolwiek nie pójdę.
- Zgoda – powiedziała w końcu Kendra, patrząc na nią spode łba prawdopodobnie za ten tekst o siostrzanej miłości. – Idźcie i przynieście, co tylko użytecznego znajdziecie. Ale jeśli nie wrócicie przed zmierzchem, to wyjdę na zewnątrz i wystrzelam wszystko, co się rusza, dopóki was nie znajdę, a wtedy będzie jeszcze gorzej. Jasne?
To chyba był już jej sztandarowy zwrot. No i znowu wymawiając to słowo, wymownie patrzyła przede wszystkim na Shawna.
Maria uśmiechnęła się w tym swoim charakterystycznym, stanowiącym połączenie ironii z arogancją, stylu.
- Jeśli to, co na nas wpadnie, okaże się żywe… to już dłużej nie będzie.

Zanim ruszyli w drogę, Shawn poszedł tylko obmyć ręce z całego świństwa, które znalazło się na ubraniach umarlaków, ale i tak Maria musiała na niego czekać. Jednak istnieje na świecie kobieta, która nie potrzebuje kilkudziesięciu minut przygotowań, żeby się gdzieś wybrać. Jedyną zmianą w jej wyglądzie był pas z nożami założony przez ramię. No i mała siekierka trzymana w ręce, jednak z nią dziewczyna paradowała już wcześniej.
W lesie nie spotkali żadnego zombiaka. Chyba podczas ucieczki przed bandytami zwabili całą hordę z okolicy, więc – przynajmniej na jakiś czas – powinni mieć spokój. Dopiero teraz Shawn zauważył, jak piękne mieli tu krajobrazy. Nieskażona ludzkimi śmieciami własność Matki Natury mile gryzła jego zmysł węchu swoim ostrym zapachem, a ptaki ćwierkały i latały im nad głowami, nie zdając sobie sprawy z zagrożenia, z jakim przyszło walczyć ich sąsiadom z powierzchni ziemi. Sielankowość tego miejsca tak bardzo kontrastowała z ostatnimi wydarzeniami, że mężczyzna czuł się, jakby przebywał w zupełnie innym, pozbawionym problemów świecie. Niemal zapomniał, jak jeszcze kilka godzin temu ściółkę leśną zaścielił niewinny człowiek, próbujący uratować swoją rodzinę. A w dalszej części lasu właśnie płonęły ciała potworów, mieszkańców lasu.
Maria spoglądała na niego raz po raz, starając się wyczytać emocje z jego twarzy.
- Podoba ci się tu, prawda?
- Tak – uśmiechnął się. – Jest pięknie, naprawdę.
- Praktycznie wychowałam się w tym miejscu – zaczęła. – Ojciec był leśniczym i odkąd pamiętam, zabierał mnie i siostrę tutaj, pokazując przeróżne miejsca czy inne rzeczy. Przyuczał nas do zawodu, nigdy nie krył się z tym, że ma nadzieję, a właściwie chce, żebyśmy przejęły po nim pracę. Nie przeszkadzała mu nasza płeć, nie widział w tym żadnego problemu. Ken jest starsza o siedem lat, więc przez wiele etapów musiała przechodzić sama, ale ja miałam już jej wsparcie, gdy uczyłam się na przykład polować… Choć fatalnie strzelam i nie pamiętam nawet, jak wiele razy dostawałam od ojca po głowie za spłoszenie zwierzyny – dodała, śmiejąc się, ale po chwili spoważniała. - To właśnie dlatego jest taka opiekuńcza. Miała tylko nauczyciela, kiedy przy mnie był także mentor i zostało jej to do dzisiaj. Wciąż nie przyzwyczaiła się do tego, że nie potrzebuję już niańki, bo potrafię sama o siebie zadbać.
- Nie wiń jej za to – powiedział spokojnie Shawn. – Chce dla ciebie jak najlepiej.
- Niech więc przestanie traktować mnie, jak małą dziewczynkę. Właśnie tak będzie najlepiej - prychnęła.
Po chwili jednak ponownie się uśmiechnęła z nostalgią w oczach i powiedziała:
- Życie to jedna wielka pętla. Nigdy nie wiązałam swojej przyszłości z tym miejscem, jak i rzeczami, których nauczył mnie ojciec. A tymczasem okazało się, że właśnie to wszystko zapewniło mi przeżycie.
Shawn pokiwał głową.
- Bardzo dobrze sobie z nimi radzisz. Wyglądasz, jakbyś robiła to dla zabawy.
- Przecież robię. Zabijanie zombiaków to dla mnie czysta rozrywka.
Oboje zaśmiali się z niedorzeczności tych słów. Shawn czuł się przy tej dziewczynie naprawdę dobrze. Maria przekazywała tyle pozytywnej energii, że jego organizm łapczywie łykał każdą wysyłaną przez nią porcję. Przyda mu się, zważywszy na to, co zostało z cywilizowanego świata i jak niewiele radosnych chwil zaznał ostatnimi czasy.
- A ty czym się zajmujesz na co dzień?
- Jestem… a właściwie byłem, bo wczoraj z tym zerwałem, prywatnym detektywem.
- O, to już wiem, dlaczego tak dobrze obchodzisz się z bronią. W sumie ciekawa fucha, chciałabym robić coś podobnego.
- Wierz mi, nie w mojej agencji. Same nudne zlecenia odszukania kochanki męża albo kochanki żony i inne tego typu bzdety.
- Spokojnie, w najbliższym czasie z pewnością nadrobisz sobie zaległości… Dobra, chyba jesteśmy na miejscu. To o tym zakręcie mówiłeś? – zapytała, kiedy w końcu wyszli z lasu i trafili na asfalt.
- Tak, bez wątpienia – pokiwał głową Shawn. – Kilkaset metrów dalej w tę stronę powinna być kolczatka.
Miał rację. Wystarczyło, że minęli ostry zakręt i natychmiast w oczy rzucił im się rozłożony po całej długości jezdni sprzęt policyjny. Ktokolwiek to zrobił, specjalnie ulokował go w takim miejscu, żeby zaskoczeni kierowcy nie zdążyli odpowiednio zareagować i nadziali się na pułapkę. Maria uklękła, by obejrzeć znalezisko.
- Cholera, czyżby to właśnie oni… – powiedziała bardzo cicho, jakby do siebie.
- Słucham? – zapytał zdziwiony Shawn.
Maria spojrzała na niego z zaskoczeniem w oczach.
- Co? A nic, nieważne. Mówiłam do siebie... Patrz tam! A jednak nie zabrali wam samochodów!
Zerknął w miejsce, na które wskazywała i rzeczywiście, wciąż stały tam obok siebie dwa pojazdy z podziurawionymi oponami, a w ich pobliżu leżały ciała teraz już naprawdę martwych ludzi. To było interesujące, ale i tak zastanawiał się, czemu dziewczyna tak szybko zmieniła temat. I co przed nim ukrywa.
Przeszli nad kolczatką i ruszyli w stronę rozbitych samochodów. Po drodze mijali zombie, a właściwie tylko górną partię jego ciała, więc Maria jakby od niechcenia schyliła się i wbiła mu siekierę prosto w głowę. Shawn wzdrygnął się z obrzydzenia. Jeszcze nie przywykł do tych stworów na tyle, żeby traktować zabijanie ich jako coś normalnego.
Oba pojazdy przeszukali dokładnie, ale nie licząc całkowicie nieprzydatnych w obecnej sytuacji rzeczy, nic nie znaleźli. Już wcześniej tak liczne ciała potworów leżące w okolicy stanowiły ważną poszlakę. Teraz byli po prostu pewni – detektyw miał rację. Nieznani napastnicy zostawili przeszkodę na drodze, by żerować na nieszczęściach innych ludzi. Nie obchodziło ich, co się z nimi stanie i jak bolesna okaże się dla nich śmierć, liczyły się tylko zapasy. Oto, jak upada człowieczeństwo w obliczu zbliżającej się zagłady ludzkości.

******

Kiedy poziom adrenaliny we krwi, która nagromadziła się tam dzięki długiemu biegowi i dramatycznym wydarzeniom w piwnicy, opadł, gotowość do akcji zastąpiło zmęczenie. Już wcześniej, jeszcze w swoim mieszkaniu naprawdę miał ochotę położyć się spać, więc teraz mogło być tylko gorzej. Chociaż ledwo powłóczył nogami, wciąż parł do przodu, mijając kolejne place zabaw, opuszczone bloki mieszkalne, pozostawione samochody i inne rzeczy tak bardzo bezużyteczne na tę chwilę. Jakiś czas temu zapomniał, gdzie właściwie idzie, ale zważywszy na kierunek, zmierzał w stronę pobliskiego lasu. Liczył na to, że w takim miejscu spotka mniej zarażonych niż w centrum albo na obrzeżach miasta.
Ból głowy powoli wracał, a wraz z nim dręczący go głos. Był zbyt zmęczony, żeby się nad tym zastanawiać, co nie znaczy, że zapomniał o zdarzeniach z kamienicy. Wciąż miał przed oczami kobietę pożeraną przez płonących umarlaków i osiłka z kością na wierzchu. Kiedy podnosił klapę w piwnicy, nawet nie myślał nad tym, co robi. Instynkt podpowiedział mu, że ktokolwiek kto zdoła wydostać się na zewnątrz, może stanowić dla niego zagrożenie, więc zadziałał w zgodzie z własnym sercem. Nawet jeśli to, co uczynił, było bestialskie, liczy się to, że przeżył. A co, jeżeli po drabinie wspięliby się zarażeni? Albo – co gorsza – Brian?
Will wzdrygnął się, gdy tylko pomyślał o tym, co zrobiłby ten dryblas, jakby udało mu się go dorwać. A kiedy otworzył oczy, nie był już sam. Obok niego szła ta zjawa, która doprowadziła do ostatnich wydarzeń.
- Dobrze zrobiłeś – stwierdziła.
- Co ci odbiło? – zapytał z zaciśniętymi zębami, ignorując słowa ducha i celowo patrząc wyłącznie przed siebie. Nie miał ochoty zajrzeć w oczy komuś, kto pomimo całkowicie odmiennego charakteru wyglądał dokładnie tak samo. – Tam, w bloku.
Przez chwilę alter ego milczało. W końcu odpowiedziało wymijająco:
- Musiałem to zrobić dla ciebie. Nie mogłeś spędzić kolejnych kilku dni w tej norze. Potwory nie znikną ot tak sobie i nikt nie przybędzie, żeby cię uratować. Trzeba po prostu wziąć się w garść i stawić im czoła, a przestaną stanowić jakikolwiek problem.
- Przez ciebie zginęli niewinni ludzie. – Will zdawał się iść coraz szybciej, choć wcale nie miał takiego zamiaru. – Zostawiłeś mnie w najmniej odpowiednim momencie, kiedy byliśmy tuż przy wyjściu. Skoro tak ci zależało, żeby wszystkich uratować, to mogłeś to zrobić samemu, a mnie zostawić w spokoju. A nie, czekaj, przecież to dzięki mnie istniejesz. A nie, czekaj, przecież ty w ogóle nie istniejesz! Pogódź się z tym i daj mi żyć!
Zjawa także przyspieszyła.
- Tamci ludzie się nie liczą. To były tylko pionki, żeby pokazać ci, jak wiele potrafisz zrobić, gdy stajesz się kimś takim jak ja. Musisz nauczyć się bycia twardym, Will! Tak jak mówiłem wcześniej, masz w sobie ogromną siłę i potrzebujesz kogoś, kto pokaże ci, jak ją wykorzystywać! A nie tych zakłamanych osób dookoła, które niszczą twoje największe zalety, byle uczynić cię słabszym!
- Stary, jesteś popieprzony! Pośrednio uśmierciłeś pięć osób i mówisz mi, że wszystko gra, bo ja żyję? Co jest z tobą nie tak?!
Budynków w okolicy było coraz mniej, samochodów także, a pobliska droga z metra na metr robiła się coraz bardziej zniszczona. Powoli opuszczali niewidzialne granice miasta, ale mężczyzna zajął się trudną rozmową tak bardzo, że nawet tego nie zauważał.
- Nie potrzebujesz nikogo, by przetrwać, bo wszystko, co ci wystarczy, już w tobie siedzi! Musisz to tylko odkryć, co…
- Skończ powtarzać ten z dupy wzięty tekst, bo zaczynasz mnie nudzić! – przerwał mu Will, masując skronie dłońmi. Połączenie zmęczenia z bólem głowy i zdenerwowaniem było zabójczą mieszanką. – Brzmisz, jak ci goście od rozmów motywacyjnych. Byłem na dziesiątkach takich i żadna mi nie pomogła, więc ty tym bardziej nie masz na to żadnych szans.
- Gdy tylko nauczysz się kontrolować wszystko, co dzieje się wokół ciebie…
- A mam z tym jakiś problem? – zapytał już naprawdę zdenerwowany Will. – Dopóki nie wpakowałeś mi się do głowy, doskonale kontrolowałem sytuację. Wciąż ją kontroluję, kiedy tylko trzymasz się daleko ode mnie, do jasnej cholery.
- Tak? – zadrwiło alter ego. – W takim razie pewnie świetnie zdajesz sobie sprawę z tego, że przed tobą jest urwisko.
Will spojrzał na niego zdziwiony, ale było już za późno. Noga wyrzucona w kolejnym kroku do przodu nie natrafiła na żadną powierzchnią i mężczyzna przewrócił się, a następnie sturlał z wysokości prosto na sam dół zbocza. Zatrzymał się na czymś miękkim i śmierdzącym, więc szybko podparł się rękami i odsunął od przeszkody z grymasem obrzydzenia na twarzy. A kiedy otworzył oczy, było jeszcze gorzej. Leżał na stercie martwych ciał.
Żeby powstrzymać mdłości, nabrał śliny do ust i splunął na trawę obok, starając się pozbyć wszelkich nieczystości, które mogły trafić do otworu gębowego. Wciąż nie mógł uwierzyć w swój brak szczęścia. Z deszczu pod rynnę. Najpierw ugrzązł w mieszkaniu otoczonym przez zombiaki, później w piwnicy w identycznej sytuacji, a teraz spadł z urwiska na zgniłe ludzkie zwłoki. Już miał podnieść się z miejsca i odejść jak najdalej stąd, gdy zobaczył, że kilka metrów przed nim stoi zarażony i patrzy prosto w jego stronę. Momentalnie przestał się poruszać. Umarlak nie wydawał się nim jednak zainteresowany. Popatrzył jeszcze chwilę, po czym odwrócił się i ruszył dalej, jak gdyby nigdy nic.
Will siedział tak chwilę z otwartymi ze zdziwienia ustami. W końcu wstał i dokładnie obejrzał swoje upaprane zgnilizną oraz cudzymi wnętrznościami ubrania. A więc kierują się zapachem…
Nie wierząc w to, co robi, wyciągnął nóż, przewrócił pierwsze lepsze ciało na bok i wbił ostrze w jego brzuch. Kiedy rana była już wystarczająco szeroka, włożył rękę do środka, wygrzebując co lepsze narządy i smarując nimi własną odzież. Smród był odrażający, ale skoro dzięki temu stwory go ignorują…
- Naprawdę…
- Zamknij się.

******

Nie miała pojęcia, jak długo tak leżała. Straciła poczucie czasu już dawno temu. To mogło być zarówno kilkanaście minut, jak i kilka godzin. Jednak w końcu pierwotne instynkty dały o sobie znać. W połowie nieświadoma sytuacji podniosła się z chodnika, minęła zdekapitowane ciało brata i po prostu ruszyła do przodu, idąc wzdłuż wyznaczonej przez władze miasta drogi. Teraz i tak nic nie miało znaczenia. Chyba dopadło ją zmęczenie, bo samo poruszanie się sprawiało Jane ogromną trudność. Chociaż nie zatrzymywała się i ciągle szła do przodu, to czuła w nogach ogromny ciężar, chciała po prostu usiąść gdzieś, by dalej wylewać łzy, na które płynu w organizmie już dawno zabrakło.
Każdy mijany po drodze budynek zdawał się być opuszczony. Widocznie zaraza dopadła też to miasteczko, a ludzie albo pouciekali z domów i wyjechali poza granice, albo zostali w środku… i wyszli odmienieni. Prawdopodobnie to drugie, bo samochodów na chodnikach nie brakowało. Idąc tak do przodu, automatycznie przypisywała każdej posesji własną historię. Tu matka musiała bronić trójkę dzieci przed oblężeniem potworów, którym w końcu udało się wyważyć drzwi i wejść do środka. Tam brat zginął pożarty przez zarażonych, kiedy osłaniał siostrę. W domu obok ojciec zmarł z powodu choroby i zagryzł żonę będącą przy nim przez cały czas.
Łzy ponownie popłynęły z oczu dziewczyny. A jednak miała jeszcze wystarczająco dużo wody, żeby zapłakać. W głowie wyświetlił jej się pokaz slajdów z ostatnich wydarzeń. Chciała po prostu go wyłączyć, ale nie była w stanie tego zrobić. Ponownie zobaczyła zagryzaną na żywca i krzyczącą z bólu Chrissy, dwójkę mężczyzn, których głowy eksplodowały krwią, gdy tylko dosięgły ich zabójcze pociski. A w końcu także i twarz Grega, z uderzenia na uderzenia coraz bardziej tracącą swój dawny kształt i w ogóle jakikolwiek kształt.
Nie wytrzymała, zgięła się wpół i zwymiotowała pod siebie. Po chwili wyprostowała kręgosłup i znowu ruszyła do przodu. Obraz powoli rozmywał jej się przed oczami, a ciężar stawał się cięższy i cięższy. W końcu Jane przestała kontaktować ze światem. Po prostu upadła na ziemię, jak stała i błyskawicznie odpłynęła od rzeczywistości. Ostatnim, co zapamiętała, były przerażające jęki i dźwięk przypominający powłóczenie nogami. Potem widziała tylko ciemność.

2 komentarze:

  1. Madziunia32 z zapytaj :)23 grudnia 2013 23:36

    Dobre to, bardzo dobre...
    Będę czytać na pewno.
    Nie wiem czy jeszcze nie za wcześnie na ulubione postaci ale jak na razie Kendra i Maria to moje faworytki (ubaw z zabijania zombie siekierą :D pierwsza klasa)
    Will i jego alter ego też mnie bardzo zaintrygowały...

    Nie mogę się doczekać kolejnego rozdziału :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetne,kontynuuj to dalej,będę czytać.

    OdpowiedzUsuń