Tata był bardzo zdenerwowany. Już wczoraj nie zachowywał się, tak jak zwykle. Wrócił z pracy do domu wcześniej, zamknął drzwi na klucz, czego przeważnie nie robił i nie uściskał na powitanie Sary, co robił zawsze. Nie interesowała go też dobra ocena, którą Jesse zdobył tego dnia w szkole. Zatrzasnął się w kuchni z mamą i rozmawiali długo podniesionymi głosami. Siostra była jeszcze za mała, żeby to rozumieć, ale chłopak wiedział, że coś jest nie tak. Zaczaił się pod drzwiami pokoju i słuchał dyskusji przestraszony tym, jak malowała się ich przyszłość.
Tata opowiadał o postępującej epidemii. Mówił, że sytuacja jest poważna, że z dnia na dzień do pracy (był lekarzem o specjalizacji neurologicznej, cokolwiek to znaczyło) przychodzi coraz mniej osób, że każda z nich po prostu znika, nikomu się nie tłumacząc. Osoby śmiertelnie chore i umierający zostali odseparowani od reszty, a wejść do izolatek pilnują miejskie służby. Co gorsza, tego samego dnia, w którym tata przyszedł taki zdenerwowany, do szpitala przybyli żołnierze i znacznie uszczuplili zapasy medyczne w budynku. Pomimo protestów pozostali nieugięci. Powiedzieli, że jeśli ktoś spróbuje im przeszkodzić, zostanie natychmiast aresztowany. Podobno jest to sprawa wagi państwowej, a polecenie zostało wydane z góry (tego Jesse nie zrozumiał, choć na lekcjach religii padały podobne słowa, więc pewnie miało to związek z Bogiem).
Tata stwierdził, że żarty skończyły się już dawno temu. Wirus rozchodzi się naprawdę szybko i z tego, co zdążył zaobserwować, jest cholernie (rodzice nie pozwalali mu przeklinać, ale przecież tylko zacytował ich słowa) niebezpieczny. Opowiedział o kłapiącym szczęką pacjencie, którego przykuto kajdankami do łóżka, żeby nie zdołał nikogo ukąsić. Następnego dnia go nie było i tata podejrzewał, co się z nim stało. Jesse był tego ciekawy, jednak mężczyzna nie dokończył zdania i nastała cisza. Nie wiedział, czy zauważyli swojego syna, czy po prostu uznali, że byli za głośno, ale później już nie krzyczeli. Chłopak nie miał tak dobrego słuchu, więc wspiął się po schodach na górę i poszedł do pokoju położyć się spać.
Nie mógł zasnąć. Myślał tylko o poważnej rozmowie podsłuchanej w kuchni. Podejrzewał, że wyjdzie z tego coś poważnego i szybko okazało się, że intuicja go nie zawiodła. Jeszcze tej samej nocy mama przyszła do niego i poprosiła, żeby się spakował. Nie pytał czemu, po prostu pokiwał głową i zabrał się do roboty. Chciał okazać swoją dojrzałość, więc jako pierwszy włożył walizkę do samochodu i poszedł pomóc siostrze. Później tata powiedział też, że wyjeżdżają jutro rano i lepiej, by dobrze się wyspali, bo czeka ich długa droga.
Niestety, następnego dnia plany legły w gruzach. Autostrada wyjazdowa była całkowicie zablokowana pojazdami innych rodzin, które wpadły na pomysł opuszczenia miasta. Tata najpierw zaklął kilka razy przy kierownicy, o co Jesse zwrócił mu uwagę, a następnie zawrócił z powrotem do centrum i pojechał boczną drogą. Podróż znacznie się wydłuży, ale przynajmniej unikną stania w kilkugodzinnym korku. Chłopak bał się też, że mogliby ich tam zaatakować inni kierowcy. Ostatnio w szkole pani tłumaczyła im, że najbardziej narażonymi na zamieszki miejscami są takie, w których zbierają się ludzie zniecierpliwieni, zmęczeni i zdenerwowani. Jeśli na autostradzie wybuchną dziś zamieszki, to lepiej, żeby byli daleko stąd.
Wkrótce miejskie budynki zastąpiły tereny leśne i błękitne jeziora. Normalnie takie widoki pewnie by ich zachwyciły, bo raczej nie zdarzało się dotąd, by opuszczali miasto. Tylko trzy razy w ciągu życia Jesse znalazł się poza okolicą i to wyłącznie dzięki klasowym wycieczkom. Teraz po prostu ją opuszczał, a z tego co wiedział – na zawsze. Jeszcze nie tęsknił za starym życiem. Póki co, wciąż myślał, że sytuacja jest przejściowa i niedługo, może już za kilka dni, wszystko wróci do normy. Takie niemożliwe do spełnienia się nadzieje dziecięcej wyobraźni. Rzeczywistość bywa jednak zaskakująco brutalna.
- Tatusiu, zostawiłam Brendę w pokoju – powiedziała Sara, kiedy akurat mijali klif, o którym Jesse słyszał mnóstwo opowieści. Starszaki zawsze chwalili się skokami z niego prosto do leżącego niżej jeziora.
- Trudno, kochanie. Kupimy ci nową lalkę.
- Rick, a nie moglibyśmy… - zaczęła mama.
- Nie – odparł zdecydowanie tata. – Już o tym rozmawialiśmy.
- Nikt wśród nas nie choruje. Rozumiem, że w pracy widujesz dużo pacjentów w ciężkim stanie, ale przecież właśnie tam się tacy udają. Wirus nas ominął, nic nam się nie stanie. Uważam, że podjąłeś nieco zbyt pochopną decyzję, aby wyjechać z miasta.
- Nie pamiętasz tego, co ci wczoraj mówiłem? Zwykli ludzie na to nie chorują. To umierający są zagrożeniem. Wirus dopada właśnie ich, a przez niego stają się niesamowicie agresywni. Ludzie znikają, Rita. Nie zwariowałem, po prostu jestem ostrożny. W ciągu kilkudziesięciu lat pracy nie widziałem jeszcze nigdy, żeby wojskowi pojawili się w szpitalu, skonfiskowali leki i odjechali. Aż do wczoraj. Jeśli rząd przejmuje zapasy medyczne, to sytuacja jest rozpaczliwa.
- Przecież tak poważne epidemie zdarzają się raz na kilkaset lat. Nie znamy schematu działania, prawdopodobnie władze też nie. Może chcą przenieść je do szpitali wojskowych i największych kompleksów lekarskich? Być może, gdybyśmy poczekali…
- Nie! – Mężczyzna krzyknął tak głośno, że dwójka dzieci podskoczyła w miejscu z wrażenia. Ze zdenerwowania prawie nie patrzył już na drogę, tylko piorunował mamę spojrzeniem. – Nie zamierzam narażać swojej rodz…
- Tato, uważaj! – ostrzegł Jesse, wskazując na jezdnię.
Rick zwrócił wzrok na drogę przed nimi. Źrenice mężczyzny momentalnie rozszerzyły się. On sam z całej siły docisnął hamulec. Było już jednak za późno. Nie zdążył zatrzymać pojazdu przed trafieniem w ciągnącą się po całej szerokości trasy przeszkodę. Opony pękły, kiedy samochód po niej przejechał, a do okien zaczęły skakać setki iskier spowodowanych ocieraniem się metalu o asfalt. Rzucało nimi to w jedną, to w drugą stronę. Kierowca starał się zrobić wszystko, byle uniknąć trafienia w pojazd leżący kilkanaście metrów dalej, ale nie miał żadnych szans. W końcu uderzyli w niego prawą stronę samochodu. Poduszki powietrzne natychmiast wypełniły się gazem. Pasy zablokowały się, gdy poczuły nagły i silny opór ciał. Jesse uderzył w oparcie głową i teraz trochę go bolała, jednak nic poważniejszego się nie stało. Pomasował profilaktycznie skronie, po czym spojrzał w prawo. Sara też wyglądała dobrze.
- Wszystko w porządku? – zapytał zaniepokojony tata, ale wszyscy odparli chórem, że tak.
- Uderzyłam się w łokieć. Poza tym jest okej – powiedziała dziewczynka.
I tak miała sporo szczęścia, bo po stronie jej i mamy szyby były pełne pęknięć, a siła uderzenia wgniotła drzwi do środka pojazdu.
- Poczekajcie chwilę, już po was idę. Rita, musisz wyjść z mojej strony.
Tata wygramolił się z samochodu, otworzył tylne drzwi i wyciągnął po kolei dwójkę dzieci. Po chwili cała czwórka stała już na zewnątrz, masując obolałe kończyny i przyglądając się zniszczeniom. Wbrew pozorom nie wyglądało na to, żeby pojazd nie nadawał się już do jazdy. Nie licząc przebitych opon, nie widać było na nim uszkodzeń, które mogłyby uziemić go tu na dłużej.
- Jasna cholera, co na środku drogi robi kolczatka? – zapytał z niedowierzaniem tata, patrząc w stronę przeszkody, której nazwę usłyszał przed momentem po raz pierwszy w życiu Jesse.
- Może to auto – powiedziała mama, wskazując na wóz, w który uderzyli. – Należy do jakiegoś przestępcy? Niewykluczone, że uciekł do lasu, policjanci za nim podążyli i zapomnieli sprzątnąć sprzętu.
- Więc zostawili go na jezdni? Słyszysz jakieś syreny? Na dodatek w okolicy nie ma żadnego patrolu. To się nie trzyma kupy. O co tu chodzi?
Wtedy Jesse zauważył w cieniu lasu jakiegoś mężczyznę. Powoli wyszedł zza drzew, lekko przy tym kuśtykając. Szedł w ich kierunku. Chłopak szybko podbiegł do taty, pociągnął za rękaw i wskazał na nieznajomego.
- Tato, patrz! Tam jest jakiś pan!
Rick odwrócił się w kierunku nieznajomego. Po chwili na jego ustach pojawił się uśmiech. Ruszył w stronę mężczyzny, żeby się przywitać.
- Witam! Opony poszły nam, kiedy przejechaliśmy przez kolczatkę i teraz jesteśmy tu uziemieni. Nie wiemy, kto to zrobił, ale mamy nadzieję, że zapłaci za szkody. Czy mógłby pan pomóc?... Ach, przecież nawet się nie przedstawiłem. Nazywam się Rick Patel, a to moja rodzina. Pańskie imię?
Mężczyzna jednak nie odpowiedział. Najzwyczajniej w świecie szedł w ich kierunku i milczał. Kiedy w końcu Słońce przestało ukrywać go w cieniu, tata gwałtownie zatrzymał się, odwrócił i zaczął biec z powrotem do rodziny. Oni dopiero po chwili zobaczyli, co go tak przestraszyło. Nieznajomy miał na twarzy i ubraniu krew.
- Musimy stąd uciekać! Ten facet jest niebezpieczny!
Chcieli odbiec w przeciwnym kierunku, ale stamtąd także wychodziło kilkoro innych obcych. Gdzie nie spojrzeli, tam znaleźli tych… ludzi. Byli okrążeni.
- Tato, oni są wszędzie! – zaczęła płakać Sara.
- Tam! Szybko! – krzyknął tata.
Natychmiast rzucili się we wskazaną stronę. Nie było tam całkowicie bezpiecznie, ale w przeciwieństwie do reszty możliwych dróg mieli chociaż jakieś szanse na przebicie się. Kiedy przekraczali granicę wyznaczaną przez drzewa, któryś z nieznajomych spróbował chwycić Jessego za koszulkę, ale chłopak zdołał się wyślizgnąć. Przez chwilę widział jednak jego twarz. Zgniła, pozbawiona krwi skóra przypominała mu potwory z horroru oglądanego kiedyś z kolegą w ukryciu przed rodzicami. I to przeraziło go jeszcze bardziej niż sytuacja, w jakiej się znaleźli.
Przebiegli kilkanaście metrów po ściółce leśnej, niemalże potykając się o korzenie i gałęzie leżące na ziemi. Siostra płakała. Tata już dawno posadził ją sobie na karku, bo nie była w stanie nadążyć za resztą. Było coraz gorzej. Obcy nadchodzili z każdej strony. Po kilku rozpaczliwych próbach wyślizgnięcia się z potrzasku musieli pogodzić się z faktem, że zostali zakleszczeni.
Jesse był śmiertelnie przerażony. Ostatnim razem nogi trzęsły mu się ze strachu, kiedy wybił okno w szkole i czekał przed gabinetem dyrektora na mamę. Myślał, że właśnie wtedy przeżył najgorsze chwile swojego życia. Jednak nie miało to nawet porównania do ich obecnej sytuacji.
Tata uderzył w twarz jednego z nieznajomych, tego, który podszedł zdecydowanie za blisko. Mężczyzna przewrócił się, ale po chwili niezgrabnie wstał i niezrażony ponownie ruszył do ataku. Dopiero teraz Jesse poczuł, jak bardzo śmierdzieli. Zapach kanapki pozostawionej przez niego w plecaku na kilka tygodni był niczym, biorąc pod uwagę odór tych stworzeń. Smród nieustannie przypominał mu też o innej rzeczy – zakończeniu tamtego horroru.
Łzy stanęły chłopakowi w oczach. Nie mógł ich powstrzymać. Świadomość, że były to prawdopodobnie ich ostatnie chwile, ciążyła mu na sercu jak fakt, że już nigdy nie zasmakuje dorosłości. Nie będzie miał dziewczyny, żony, dzieci, pracy ani własnego domu. Zginie w wieku dwunastu lat, a jego największym osiągnięciem pozostanie pierwsze miejsce w konkursie recytatorskim. Chciał, żeby to był tylko koszmar. Sen, z którego zaraz się obudzi w swoim ciepłym łóżku, przypominającym bolid formuły 1. Praktycznie czuł się, jak we śnie. Widział świat niczym przez zalaną wodą szybę. Mimo wszystko, kiedy jeden z tych potworów chwycił jego mamę za rękę, krzyk, jaki wydobył ze swoich płuc, prawdziwszy już być nie mógł. Tyle tylko, że zagłuszył go huk wystrzału.
Głowa nieznajomego eksplodowała, obryzgując Ritę krwią, a on sam upadł martwy na ziemię. Chwilę później strzały dosięgły kilku kolejnych stworzeń, które stały najbliżej nich. Jesse zwrócił głowę tam, skąd dochodziły dźwięki. W ich kierunku nadbiegał jakiś wysoki mężczyzna, raz po raz wystrzeliwując pociski ze swojej broni. Miał na sobie koszulę i czarne spodnie. Był też dokładnie wygolony. Zdecydowanie nie pasował do tutejszej scenerii.
- Co tak stoicie? Ruchy! – krzyknął.
Instynktownie ruszyli w jego stronę. Tata zrównał się z mężczyzną.
- Zaraz! Gdzie pan biegnie?! Nasz samochód jest tam!
Wybawiciel pokręcił głową.
- Nie możemy tam wrócić.
- Co?! Dlaczego?! W samochodzie mamy wszystkie nasze rzeczy! Pan posiada broń, moglibyśmy…
Mężczyzna przeskoczył nad wystającą z ziemi gałęzią. Pozostali podążyli za jego przykładem. Jesse na chwilę odwrócił się, by sprawdzić, gdzie są ludzie, którzy próbowali ich zabić. Na szczęście byli dużo szybsi. Błyskawicznie się od nich oddalali, więc zwolnili lekko, żeby niepotrzebnie nie tracić sił.
- Nie uciekamy przed tymi potworami, tylko przed ludźmi – odparł tajemniczo.
- Co? Czy pan, przepraszam, oszalał? Nie licząc… tego czegoś, nie ma tam żywego ducha!
Przystanął na chwilę. Rodzina także się zatrzymała. Dopiero teraz uświadomili sobie, jak bardzo bieg ich zmęczył. Tata odstawił Sarę na ziemię. Wszyscy dyszeli ciężko, z trudem łapiąc powietrze. Tymczasem nieznajomy mężczyzna zabrał się za wymianę magazynka.
- Jak pan myśli, kto mógł rozstawić kolczatkę na środku drogi? Na dodatek w miejscu, gdzie roi się od zarażonych? – spojrzał na Ricka pytająco. Lekarz wzruszył ramionami. – Początkowo też nie mogłem znaleźć na to odpowiedzi. Dopiero, kiedy przeszedłem się w głąb lasu i na jednej z niewyznaczonych ścieżek zobaczyłem ślady kół, zrozumiałem, o co chodzi. To pułapka zastawiona przez bandytów. Podróżnych skazują na śmierć, a sami kradną samochody i zapasy. W ten sposób właśnie żyją, od kiedy zaraza zaczęła zbierać swoje krwawe plony.
Głowa rodziny nie odezwała się. Mężczyzna przeładował broń, po czym odwrócił się, by kontynuować marsz.
- Nazywam się Rick – powiedział w końcu tata – A to jest moja żona, Rita i nasze dzieci – Sara oraz Jesse.
- Jestem Shawn – odparł nieznajomy i podszedł, żeby uścisnąć dłoń. Prawdopodobnie ten krok uratował mu życie, bo wtedy wszyscy usłyszeli huk wystrzału, a pocisk trafił w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą stał ich wybawiciel. – Cholera! – krzyknął i wystrzelił trzy razy, żeby ostudzić zapał napastników. – Musimy uciekać! Są uzbrojeni!
Ponownie zaczęli biec. Rick złapał Sarę i podążył śladami grupy. Ścigały ich podniesione głosy i ostra amunicja. Bandyci wystrzeliwali jeden pocisk za drugim, starając się dosięgnąć uciekinierów. Póki co – bezskutecznie. W szaleńczym biegu musieli bardzo uważać, żeby nie poślizgnąć się na mchu albo nie potknąć o wystającą gałąź. Jednak szczęście im dopisywało – jak dotąd żadnemu z nich nie przydarzył się nieszczęśliwy upadek. Chociaż był śmiertelnie przerażony, Jesse w myślach cieszył się, że chyba uda im się wyjść z tego cało.
Wypowiedział te słowa w najmniej odpowiednim momencie.
Chociaż ten huk nie różnił się niczym od innych, to jednak szósty zmysł dał o sobie znać. Wszyscy w tym samym czasie odwrócili głowy do tyłu i krzyknęli z rozpaczy. Zobaczyli, jak w zwolnionym tempie Rick leci na ziemię, a Sara ześlizguje się z jego karku i upada metr dalej. Obolała dziewczynka drapie się po głowie i spogląda w stronę ojca z nadzieją, że tatuś zaraz wstanie, ponownie weźmie ją w ramiona i w końcu uciekną daleko stąd. Nic takiego jednak się nie dzieje. Mężczyzna leży wciąż nieruchomo na ziemi, nie dając znaku życia. Życia, które właśnie ulatniało się z jego ciała.
Shawn zawrócił, podniósł Sarę i dopiero wtedy powrócił do biegu. Próbowała się wyrwać, ale trzymał ją mocno, więc po chwili opadła z sił, wtuliła się w jego ramię, a po materiale koszuli pociekły łzy. Jesse stał w miejscu, nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie się stało, dopóki mama nie chwyciła go za rękę i nie pociągnęła za sobą. Krzyczał, żeby go zostawiła, że chce umrzeć tu razem z tatą i nie zamierza go opuścić. Ona powiedziała tylko, że muszą uciekać. I kiedy spojrzał w jej zapłakaną twarz, w myślach jej przytaknął. On nie chciałby dla nich takiej śmierci. Chciałby, żeby spróbowali uciec, przetrwać w tym nowym, strasznym świecie.
Nawet jeśli od teraz nic nie będzie już takie jak kiedyś.
Kurde, tak się wciągnęłam w te wszystkie prologi, że nawet nie wiem kiedy wżarłam całą paczkę pierniczków alpejskich :)
OdpowiedzUsuńczekam na kolejne części z niecierpliwością :)
Tak sobie wchodzę z czystej ciekawości, a tu proszę, co widzę? Nowy prolog!
OdpowiedzUsuńJest równie genialny, co poprzednie. Niestety, trafiła Ci się niecierpliwa czytelniczka, której wstawiłeś rozdział dzień po przeczytaniu wszystkich wcześniejszych i teraz bd tu wchodziła co 10 min. (i chodzi mi tu o "co 10 min." wtedy, kiedy bd miec dostep do neta, niestety nie 24/24 xde), ale przynajmniej bdziesz miec wiecej wyswietlen. ;)
Ja chcę więcej... :C
No nic, nieważne. Powodzenia w pisaniu!
xoxo
Sakura
PS Wkurza mnie to, że wszyscy ("wszyscy" czyli: nastolatki, dorośli) uważają młodzież w przedziale wiekowym 11-14 za takie małe, bezrozumne, nic nie rozumiejące dzieci, które do rodziców mówią "mamusiu, tatusiu" i nie znają trudnych słów. Halo, w tym wieku rozpoczyna się dojrzewanie, młodzieńczy bunt, dzieci uważają, że nie potrzebują dorosłych, to nie są 8-latki.. :\ Ludzie, czy Wy nie pamiętacie, co robiliście w tym wieku? Eh...
OdpowiedzUsuńSara ma 7 lat.
Usuń